W 1992 roku Paul Michael Glaser na podstawie debiutanckiego scenariusza Tony’ego Gilroya nakręcił film, który kina być może nie zawojował, ale stanowi naprawdę solidną jego cząstkę oraz pozycję obowiązkową dla każdego miłośnika łyżew. Któż zresztą nie pamięta z czasów boomu video uroczej Moiry Kelly i jej słynnych Ząbków!?
Ważnym, choć już nie tak pamiętnym elementem tej produkcji jest również muzyka. Jej autorem Williams – lecz nie John, a Patrick. Weteran X muzy, mający na swoim koncie ponad 200 ilustracji, z pewnością nie może równać się dorobkiem ze słynniejszym i bardziej cenionym kolegą, lecz to także solidna firma. „Na ostrzu” to przy tym bodaj szczyt jego dokonań – praca najbardziej przebojowa, jak i chyba najlepiej kojarzony tytuł. Jest to też kompozycja, którą trudno jednoznacznie (d)ocenić, ciężko wymienić wśród najlepszych.
Przede wszystkim nie do końca pozwala na to natura ścieżki, która w filmie sprowadza się głównie do roli nie tyle tła fabularnego, co nakreślającego wyczyny lodowych tancerzy tempt-tracku. Na ekranie ilustracja brzmi zatem efektownie, często nadaje poszczególnym scenom odpowiedniego rytmu, jak i rozmachu. Poza nim brzmi jednak zbytnio eklektycznie, bowiem pozbawiona jest spójnego klimatu – niemal każdy temat pozostawiony jest tu trochę sam sobie, a rozbieżność stylistyczno-gatunkowa pomiędzy nimi jest niekiedy za duża, chaotyczna dla odbiorcy. Znakomite fanfary z „Olympic Hockey” łączą co prawda całość klamerką w pompatycznym „Finale”, ale generalnie jest ich zdecydowanie za mało i nie unoszą na swoich barkach (chronologicznie ułożonej) partytury.
Na wrażeniach z odsłuchu mocno odbija się również czas trwania utworów – krótkie, w większości zaledwie półtoraminutowe fragmenty przemykają przez głośniki jeden za drugim, bez szans, by zapisać się w świadomości melomana na dłużej. Wystarczy zresztą moment nieuwagi i… cały materiał dobiega końca. Score na wydaniu Deluxe zajmuje zaledwie 20 minut, z których tylko 1/4 to bardziej wyraziste, charakterystyczne dla danej produkcji nuty, jakich przyjemnie słucha się nawet w ponad dwie dekady od premiery filmu (i w 11 lat od wypuszczenia ścieżki dźwiękowej w jej rozszerzonej wersji).
I tu pojawia się kolejny problem – gros krążka zajmują piosenki, które konkurują z ilustracją już podczas seansu (acz szczęśliwie nie mieszają się z nią na albumie). Dziesięć z szesnastu użytych w filmie szlagierów (pełny spis jak zawsze TUTAJ), to dokładnie ten sam zestaw, jaki ujrzał światło dzienne na edycji podstawowej z lat 90. Jest to w miarę niezła, ale również niezbyt spójna składanka popowo-rockowych brzmień, jakie bynajmniej nie oferują niezapomnianych wrażeń i mnogości emocji. Na dobrą sprawę ich jedynym atutem jest swoista niszowość – poza promującą film balladą Joe Cockera oraz słynnym i nad Wisłą „It Ain't Over Till It's Over” są to raczej niezbyt ograne tytuły. Gorzej, że nawet znając film, ma się do nich raczej chłodny stosunek, a naprawdę polubić idzie może ze trzy hity z całej paczki.
Oczywiście fani „The Cuting Edge” powinni być ukontentowani. Lecz w ogólnym rozrachunku Deluxe Edition bardziej rozbudza apetyt na więcej, niż wychodzi naprzeciw oczekiwaniom. Ilustracji jest tu jak na lekarstwo (choć to de facto wszystkie najważniejsze motywy filmu) i sprawia mieszane uczucia, a utwory śpiewane po prostu skopiowano, nie uzupełniając brakującymi pozycjami. Specjalnie nie zachwyca również estetyka wydawnictwa, które poza ładną i przejrzystą okładką nie oferuje w sumie wiele więcej. Można więc soundtrack spokojnie polecić, ale i podchodzić doń z lekką rezerwą. 3,5 nutki to ostateczna nota.
0 komentarzy