Ostatni film Johna Hughesa nie przypadł specjalnie do gustu publice, gdyż zamiast tradycyjnie szalonej, łamiącej schematy komedii, twórca zaproponował tym razem konwencjonalną hollywoodzką bajkę, pełną sztampowych postaci, obowiązkowych przemian i z tradycyjnym happy endem.
Tak obrana droga spowodowała znaczącą zmianę także w kwestii muzycznej – filmu nie buduje już składanka żywych przebojów różnego sortu, ale oryginalna ilustracja. Muzyka nie wyszła także spod ręki wieloletniego współpracownika Hughesa, Iry Newborna, lecz od samej legendy kompozytorskiej Starego Kontynentu – Georgesa Delerue, dla którego również była to jedna z ostatnich prac w karierze.
Już w otwierającym film/płytę motywie głównym słychać kunszt mistrza i jego europejskie korzenie – wielce klasyczna, niezwykle piękna i poniekąd figlarna, acz spokojna i przepełniona podskórną melancholią melodia na smyczki i flety, to zdecydowanie wizytówka tej partytury, w której łatwo można się zakochać. Nuty te powracają jeszcze kilka razy w przekroju całości („Big Girls Go To School”, „Every Girl Needs A Mom”), lecz nie są nadmiernie wykorzystywane – głównie dlatego, że reżyser serwuje nam trochę gatunkowego misz-maszu, który mocno (i raczej negatywnie) odbija się na ścieżce dźwiękowej.
Mamy tu bowiem wszystko – slapstick, suspens, (prze)dramatyzowanie, romans, a nawet i trochę akcji. I tak „Thirt-Five-Thirty” to już czystej maści jazz w formie tanecznej, podobnie zresztą, jak „They Cut My Hair”, które uderza jednak w smutne tony; „Two Shades of Grey” proponuje łagodne ‘ciepłe kluchy’, jakich nawet się nie zauważa, „Someone's Always Hitting Bill” to zbiór kilku podejść do ekranowych wydarzeń, a „Yacht Club Swing” to radosna melodia, której tytuł mówi wszystko. Niestety, nie wszystko się tu ze sobą klei, a atmosfera jest zbyt rwana, by na dłużej przyciągnąć słuchacza.
Zresztą, poza kilkoma co bardziej atrakcyjnymi fragmentami, gros ilustracji podpada pod ładne, acz wielce ckliwe tło, jakie w filmie wielokrotnie sprawia wrażenie wręcz przestylizowania formą. Delerue nie odstawia co prawda fuszerki i jego kompozycja posiada oczywiste zalety w postaci dużej klasy i stylu, lecz nie satysfakcjonuje, jak powinna. Zwłaszcza na płycie daje się to odczuć – na 50 minut materiału, znacząca większość szybko niknie w głośnikach, a tym samym w naszej świadomości już podczas odsłuchu.
Gwoździem do trumny są także okazjonalne piosenki, którymi score poprzetykano. Owszem, wszystkie one występują w filmie, lecz znowu dysonans gatunkowy jest za bardzo rozbieżny. O ile kończąca film ballada „You Never Know” od jednego z Beatlesów jeszcze jakoś wpisuje się w klimat ilustracji Francuza – jest miła, sympatyczna i… w sumie tak samo miałka, jak film – tak już dwa kawałki z pogranicza rapu stanowią zwykłe nieporozumienie. I nie pomaga fakt, że za teksty obu z nich odpowiada sam Hughes…
Choć muzyka Delerue bez problemu radzi sobie ze zmienną aurą filmu, kilkukrotnie dodając mu punkty do ekranowej magii (patrz: wspomniany prolog), a i poza nim radząc sobie nawet nieźle, to ostatecznie daleko temu tytułowi do najlepszych, wartych bezapelacyjnej rekomendacji prac maestro. Fani filmu z pewnością już dawno mają rzeczony krążek w swoich zbiorach. Innym trudno jednak polecić z czystym sumieniem tą płytę – podobnie, jak film dawno wyprzedaną, a co za tym idzie grubo przekraczającą swą rzeczywistą wartość.
P.S. A TU spis wszystkich utworów źródłowych wykorzystanych w filmie.
0 komentarzy