Wielki przegrany tegorocznych Oscarów – "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", który na 13 nominacji otrzymał ledwo trzy statuetki (oddajmy jednak, że absolutnie zasłużone) to adaptacja krótkiego opowiadania Francisa Scotta Fitzgeralda z tomiku "Tales of the Jazz Age" wydanego w latach 20 XX wieku. Podobnie jak książka, ale w znacznie rozbudowanej formie, film Davida Finchera opowiada historię człowieka, który urodził się jako ponad osiemdziesięcioletni starzec i z biegiem czasu młodniał. Przez wielu uznawany za jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku, na mnie "Benjamin Button" nie wywarł pozytywnego wrażenia. Owszem, perfekcyjna realizacja i kilku niesłychanie utalentowanych aktorów połechtały przez te niemal trzy godziny seansu moje estetyczne uczucia, ale niestety głębiej to nie sięgnęło. Dla mnie Fincher zrobił film – pisankę, która pod pięknie umalowaną skorupką skrywa wielką pustkę.
Alexandre Desplat od kilku lat zapracowuje sobie na pozycję jednego z najznakomitszych kompozytorów tworzących obecnie na potrzeby Hollywoodu. Francuz wbił się w amerykańską sztampę ze swoim niepowtarzalnym, delikatnym stylem, którym cieszył nasze uszy chociażby w "Malowanym welonie" czy "Ostrożnie, pożądanie". Również muzyka do "Ciekawego przypadku…" potrafi być prawdziwie urzekająca. Desplat rozwija tu swój muzyczny język nie popadając przy tym w wygrzebywanie sprawdzonych rozwiązań z wcześniejszych prac, mimo, że kilka drobnych podobieństw do chociażby wspomnianych dwóch pozycji da się w "Buttonie" wychwycić. Nie przeszkadza to ani trochę stwierdzić, że Paryżanin przy okazji filmu Finchera wykonał kawał wyśmienitej roboty tworząc partyturę, która mieni się tęczą dźwięków o różnorakich barwach. Jako, że akcja filmu rozgrywa się na przestrzeni kilku dekad (a w czasie rzeczywistym godzin) i wypełniona jest postaciami i motywami pobocznymi, kompozytor miał ogromne pole do popisu. Okazję tą wykorzystał wzorowo tworząc masę motywów utrzymanych jednak w jednolitym, sentymentalnym muzycznym klimacie. Za muzyczne ukazanie odpowiedniej epoki i miejsca, w których obecnie się znajdujemy w toku filmowych zdarzeń , odpowiadają dopełniające score piosenki, umieszczone na osobnym krążku CD, o którym za chwilę.
Mocno baśniową atmosferę partytury Francuza tworzą przede wszystkim subtelny fortepian i smyczki słyszane razem już od pierwszego tematu "Postcards". Poza nimi często odzywa się flet, harfa, cymbały. Wszystkie te instrumenty, zdaniem samego Desplat mają za zadanie wywarcie na słuchaczu wrażenia tykającego zegara, które trzeba przyznać spełniają wyśmienicie. Moim zdaniem jednak najciekawiej prezentują się fragmenty rozpisane na instrumenty dęte: saksofon czy trąbkę (chociażby w "Love in Murmansk", czy wyśmienitym "Meeting Daisy"). Tematy Benjamina i Daisy są jedynymi naprawdę stałymi w partyturze: reszta przypisana jest postaciom czy zdarzeniom, które jedynie przewijają się przez film, prędzej czy później znikając z ekranu. Nie przeszkadza to jednak im w zwróceniu sobą uwagi słuchacza. Temat ojca Benjamina słyszany w "Mr. Button" i "Sunrise on Lake Ponchartrain" jest moim ulubionym z całej płyty. Szczególnie mile się go słucha, gdy nabiera dynamiki w pierwszym z tych utworów. Odrobinę orientu wprowadza temat pana Otiego w "’Little Man’ Oti", mocno magiczny jest temat kolibra – "The Hummingbird". Poza nimi, cóż tu dużo mówić – jest tego zbyt wiele, żeby wszystko opisać. Warto po tę płytę sięgnąć chociażby właśnie z tego względu, że jest tu w czym wybierać i każdy słuchacz, nawet początkowo sceptycznie do tej muzyki nastawiony, znajdzie tutaj coś dla siebie. Sam jestem tego dobrym przykładem, gdyż tak jak w przypadku "Ostrożnie pożądanie" Desplat miał problemy z kupieniem mojej uwagi. I tym razem ostatecznie przełamał mój opór, chociaż trzeba przyznać, że tematu elektryzującego na miarę "Wong Chia Chi's Theme" po prostu tutaj nie ma.
Jeśli chodzi o wspomniany drugi krążek, to najprościej rzecz ujmując jest to swego rodzaju miły dodatek, ciekawostka, po którą sięga się raz, czy dwa. Płytka ta to, ni mniej ni więcej, jak piosenki słyszane w filmie (wyjątkiem jest tu utwór ósmy) przeplatane krótkimi partiami dialogowymi (jest nawet kilka sekund z orędzia Roosvelta po atakach na Pearl Harbour – tylko po co to komu?). Słyszymy tu głównie jazzowe amerykańskie kawałki (m.in. Sidneya Becheta i Louisa Armstronga), które w większości łączy pochodzenie ich twórców z Nowego Orleanu – rodzinnego miasta bohatera filmu. Gdy akcja na jakiś czas przenosi się do Rosji mamy podniosłą pieśń ku czci Stalina, a zaraz potem lekką fortepianową arabeskę. Pod koniec usłyszymy jeszcze miły utwór "króla mambo" Pereza Prado ("Skokiaan").Wszystko to począwszy od lat 20 poprzez 50 XX wieku doprowadza nas w końcu do już całkiem współczesnego "Bethena (A Concert Waltz)" wykonywanego przez Randy’ego Kerbera, którego możemy kojarzyć chociażby z solowych partii fortepianowych w "Osadzie" Jamesa Newtona Howarda. Poza zaledwie kilkoma wyjątkami utwory te brzmią obecnie mocno archaicznie, przez co niespecjalnie przyciągają uwagę słuchacza.
W samym filmie muzyka szczególną uwagę zwraca przy okazji trzech utworów:
"A New Life", "Daisy’s Ballet Career" i "The Accident". Paradoksalnie jednak w ogólnym rozrachunku wydaje się ona zbyt dobra dla tego filmu. Jej szlachetność i powaga zamiast zbliżać widza do bohaterów, dodatkowo go od nich dystansują, dlatego przez większość seansu nuty Desplat gubią się gdzieś w tle. Wadę ta należy jednak poczytać Davidowi Fincherowi, który zrobił film emocjonalnie obojętny. Po wyjściu z kina nie zostało mi w głowie wiele – ot kilka melodyjek, które błyskawicznie zgubiły się w odgłosach codzienności. Gdyby Desplat popełnił banalną, doskonale czytelną i przerysowaną emocjonalnie tandetę, film miałby z niej większy pożytek. Na szczęście Francuz jest artystą po prostu zbyt ambitnym, i chociaż w tym przypadku czysto ilustracyjne zadanie muzyki na tym ucierpiało, to wrażenia przy słuchaniu "Buttona" w odłączeniu od filmu są już prawdziwie oczarowujące.
DODATEK SPECJALNY – CAŁA PRAWDA O BENJAMINIE BUTTONIE, CZYLI DESPLAT NA WSTECZNYM
Pomyślałem sobie: jak można o takim przypadku jakim był filmowy Benjamin opowiadać w tak spokojny, cukierkowaty sposób? Przecież ta inność kosztowała biednego Buttona wiele smutku. Młodniejąc zamiast sie starzeć, nie mógł przeżyć życia, którego pragnął. To właśnie u Finchera jest moim zdaniem największy zgrzyt – bohater nie wydaje się zbytnio przejmować całą sytuacją. Owszem, nie wychodzi mu z kobietą którą kocha, ale Benjamin zdaje się więcej gadać o tym jaka to szkoda, niż faktycznie wszystkiego tego żałować i nad tym się zastanawiać. Przez to wszystko losy Benjamina stają sie widzowi absolutnie obojętne i jedyne co mu pozostaje to zatracenie się w hipnotyzującym wizualnym pięknie obrazu. Miło mi powiedzieć, ze Alexandre Desplat najwyraźniej odczuwał podobnie. Dlatego też ukrył w swojej muzyce przekaz pełen smutku i dramatyzmu ukrytych pod pozornym szczęściem. Wszystkie wielkie emocje wypływają z tej muzyki dopiero, kiedy przesłuchamy jej…od tyłu!
Oficjalnie wiadomo tyle, że Desplat tworząc temat Benjamina faktycznie kierował się takim kryterium, żeby był on możliwy do odegrania także od tyłu, a reszta partytury już się nie nadaje się do uwstecznienia, gdyż zdaniem kompozytora ma ukazywać, że wszystko wokół bohatera w gruncie rzeczy idzie na przód. No, ale gdy odłożyć na bok oficjalną wersję, to usłyszy się, że dźwięki wcześniej przyjemne zmieniają się w tony pełne napięcia i żalu. To co było beztroskie, nagle staje się przepełnione goryczą. Dopiero słuchając tej muzyki od tyłu na światło dzienne wychodzą skrywane w niej emocje, które musiały targać bohaterem, chociaż na ekranie tego nie widać. Da się tutaj odczuć wewnętrzne rozdarcie bohatera poszukującego własnej tożsamości . Ukryty przekaz Desplat pokazuje mroczne inspiracje przede wszystkim "Matrixami" Dona Davisa. Dużo tutaj dysonansów, chaosu i przeciągłych brzmień nasuwających skojarzenia z charakterystycznymi waltorniami z trylogii braci Wachowskich. Gdzieniegdzie słychać także nawiązania do mroczniejszych tematów z "Władcy pierścieni". Desplat pokazuje tym samym, że historii życia Benjamina nie można wkładać na półkę obok beztroskich baśni fantasy, jak to uczynił David Fincher. W środku Button był bowiem człowiekiem cierpiącym i niezrozumianym. Najpełniej słychać to we wstecznym przesłuchaniu dramatycznego "Stay Out of My Life", gdzie w kulminacyjnym punkcie smyczki przypominające nieco styl Michaela Nymana, doskonale ukazują wewnętrzne rozdarcie bohatera, a następnie ponura, Zimmerowska wręcz melodia wskazuje na mrok wlany w serce zranionego Benjamina. Zgodnie z tym wywrotowym myśleniem w scenie, którą ten fragment ilustruje, to tak naprawdę Button swoim wewnętrznym głosem wykrzykuje do Daisy i wszystkich innych ludzi: "dajcie mi spokój, ja jestem inny, wy mnie nie rozumiecie!". W sumie wychodzi na to, że Benjamin Button mógłby zostać mentalnym przywódcą subkultury Emo.
Odrzucając wszelkie wariacje na temat tej muzyki i powracając w końcówce na główny tor jakim powinna się kierować recenzja nie śmiałbym odmówić dziełu Desplat wysokiej oceny. Zdecydowanie "Ciekawy przypadek…" to praca szalenie ambitna, zasługująca na trzeźwe uznanie. Nikt o zdrowym rozsądku nie może odbierać tej partyturze prawa do szczycenia się mianem jednej z najlepszych zarówno w karierze kompozytora jak i całym ubiegłym roku. Mocne cztery nutki.
0 komentarzy