W 1999 roku, pod nazwą „Szkoła uwodzenia” weszła do kin bardzo luźna, młodzieżowa wersja powieści „Niebezpieczne związki” – ociekająca seksem opowieść została przeniesiona na grunt amerykańskiej szkoły, a główne role zagrały młode gwiazdy Hollywood (Reese Whiterspoon, Ryan Phillippe, Sarah Michell Gellar), będące wtedy u szczytu swej popularności. Oczywiście wyszedł z tego dość typowy, amerykański produkcyjniak, choć trzeba przyznać, że całkiem nieźle się oglądający, głównie dzięki wspomnianym gwiazd(k)om, zdjęciom i muzyce…
Choć pisząc o muzyce mam tu na myśli głównie niezły zbiór piosenek, które umiliły mi seans i które znaleźć można na albumie wydanym przez wytwórnię – nomen-omen – Virgin. Na albumie tym nie znajdziecie jednak nic z muzyki instrumentalnej, którą napisał Edward Shearmur. Właściwie trudno się dziwić, gdyż ostatecznie jego wkład został ograniczony do minimum i trudno myśleć o nim po seansie, gdy w głowie wciąż brzmi „This Love” Craiga Armstronga… Jednak to nie muzyka Shearmura będzie obiektem tej recenzji, ani też piosenki. Z filmem tym wiąże się bowiem jeszcze jedna pozycja, która jest też tą najbardziej intrygującą.
Zanim bowiem przyszły tatuś „K-Pax” zajął się ilustracją, zadanie to powierzono Johnowi Ottmanowi, twórcy muzyki do choćby większości filmów Singera (ostatnio „Superman Returns”). Jego partyturę w końcu jednak odrzucono (co dziwi mnie bardzo) i całość zastąpiono ww papką (choć nie przeczę, że wielce atrakcyjną i do wielokrotnej konsumpcji). Rok później ten rejected score ujrzał światło dzienne dzięki Varese – wydano go pod nazwą „Music Inspired By The Film”. I na ten właśnie album pragnę zwrócić uwagę. Całość, jak to zwykle w przypadku prac odrzuconych bywa, jest dość krótka. Nie wiadomo ile ostatecznie napisał Ottman, ale na płycie mamy ledwie 10 utworów o łącznym czasie trwanie ok. 25 minut. Pewnie dlatego dorzucono jeszcze tematy Ottmana z innych, mniej popularnych filmów – ale o tym potem.
Muzyka Ottmana do „Szkoły uwodzenia” posiada dwie, niezaprzeczalne zalety: jest prosta i niesamowicie melodyjna, wobec czego bardzo łatwo ją sobie przyswoić. Mimo nieco tajemniczego nastroju, są to w większości fragmenty bardzo luźne, podane tak z pasją, jak i z dystansem. Całość opiera się o dwa, robiące wrażenie i po prostu piękne środki muzyczne – dźwięk fortepianu i kobiecy głos – do których dorzucono jeszcze skromną elektronikę, nadającą wspomnianej tajemniczości. Fortepian (pojawiający się już w początkowym „Pussy”) jest ładny i stonowany; a kobiecy głos, który pomaga nucić melodię przewodnią, to właśnie ten zalążek seksu tkwiącego w partyturze, który w kilku fragmentach (np.”Sibling Encounters”) wspiera jeszcze męski głos ekstazy, odpowiednio przystosowany do danej melodii. Także wspomniana elektronika, poza tajemniczością, zdaje się nieść ze sobą obietnicę odpowiedniej rozkoszy – a ponieważ wszystkie te elementy nieustannie ze sobą „kopulują”, toteż muzyka stanowi wręcz idealne odzwierciedlenie klimatu filmu. Producenci postanowili jednak obrać inną drogę – cóż, ich strata. Jak dla mnie muzyka Ottmana jest pod tym względem naprawdę wspaniała, a przy okazji niezwykle łatwo się przy niej odprężyć i dać jej się ponieść oryginalnej atmosferze, gdyż jest ona także bardzo ciepła i mimo wszystko dość pogodna.
A gdy „Cruel intentions” się kończy, następuje niespodzianka w postaci suit i tematów z innych filmów Ottmana. Zbiór to całkiem okazały (znacznie dłuższy niż odrzucona partytura), w dodatku pokazujący tę drugą, lepszą i mniej znaną twarz kompozytora. I tak mamy tu niezwykła suitę z „Fantasy Island”, która przez niespełna 8 minut raczy nas najprzeróżniejszymi rozwiązaniami z pogranicza action score’u i rzecz jasna przygody. Może nie jest to ta sama klasa, co Hornerowski „Krull” czy „Dark Crystal” Trevora Jonesa, ale słucha się go naprawdę przyjemnie i dzielnie wtóruje on swoim wielkim poprzednikom. Także motyw przewodni z „Halloween – 20 lat później” to porządna muzyka – tym razem do filmu grozy. Ona także ustępuje oryginałowi Carpentera, lecz niemal wcale na nim nie bazuje, atakując słuchacza zupełnie innymi rozwiązaniami, aniżeli kultowy już temat elektroniczny. Również z pogranicza grozy pochodzi temat z filmu „Snow White: A Tale of Terror”, który jest bajką o królewnie Śnieżce w wersji dla dorosłych. Tu więc groza miesza się z magią, także tę muzyczną – Ottman kapitalnie wyczuł klimat filmu i postawił na odpowiednio dobrane instrumenty klasyczne, które może nie powalają, ale pozwalają po prostu dobrze się bawić (w tym miejscu polecam zresztą całą płytę z tego filmu).
Najlepsze zaczyna się jednak wraz z tematem przewodnim do wpadki Jima Carreya z 1996 roku, „Telemaniak”. Ta satyra na świat telewizji poległa wprawdzie w oczach widzów, ale słuchacze nie mogą narzekać – Ottman po raz kolejny wspiął się na wyżyny swoich umiejętności, tworząc zgrabną, ironiczną melodię, która przypomina nieco kołysankę z początku drugiego „Batmana” Elfmana (także dziecięce głosy i ‘niewinna’ atmosfera). Podobnie mroczny temat z „Ucznia Szatana” pozostawia po sobie spore wrażenia – narastająca melodia marszowa ze skrzypcami w tle, sięgająca czasów II Wojny Światowej nikogo nie powinna pozostawić obojętnym. A zaraz za nią, bardzo atrakcyjna i chwytliwa melodia z kolejnego filmu grozy (choć nieco pastiszowego), „Lake Placid” – mocna, rozpisana na pełną orkiestrę muzyka stanowi prawdziwie pyszny kąsek, nie tylko dla krokodyli.
Całość dopełnia (żeby nie powiedzieć, że dominuje) mini-zbiór z nieco zapomnianej produkcji kryminalnej „Incognito”. Ten film reprezentują tu aż trzy melodie i wszystkie są bardzo dobre (choć najbardziej podoba mi się chyba „The Creation”). To zdecydowanie jedna z lepszych i dojrzalszych prac Ottmana, o czym z powodzeniem przekonują nas te właśnie ścieżki. Muzyka jest tajemnicza, acz subtelna, posiada swoisty klimat o zabarwieniu jazzowym i sporo ciekawych rozwiązań aranżacyjnych na przeróżne instrumenty – w dodatku jest na tyle oryginalna i melodyjna, że łatwo zapada w pamięć. Z pewnością jest to jeden z najjaśniejszych punktów tej (i tak bardzo dobrej przecież) płyty.
Jak widać ze skromnego wydania muzyki odrzuconej zrobił się swoisty przekrój przez twórczość Johna Ottmana – kompozytora właściwie niezbyt popularnego i nie cieszącego się jakąś wielką renomą. Rzeczywiście, lwia część jego twórczości to z reguły średniej jakości rzemiosło, które ani ziębi, ani grzeje. Kiedy jednak trafia się na takie pozycje, jak ten album, nie trudno docenić talent drzemiący w tym człowieku. Dlatego płytkę polecam szczególnie przeciwnikom kompozytora – powinni się przekonać, że Ottman potrafi stworzyć coś więcej niż tylko zwykłą ilustrację. Pozostałym także polecam bez wahania, bo to kawał naprawdę dobrej muzyki filmowej w pigułce.
0 komentarzy