Ciężko było przejść bez uśmiechu obok plakatu ostatniego dzieła Jona Favreau, którego tytuł mocno prowokuje do kpiących komentarzy. Mimo doniosłych nazwisk na liście płac, zakup biletu wydawał się być wątpliwą decyzją. Rzeczywistość okazała się być jednak nieprzewidywalna, a żołądkowa z colą zbyteczna. Mając na uwadze, że film faktycznie jest o kowbojach i obcych, robi zaskakująco dobre wrażenie, zwłaszcza przy dość poważnym podejściu twórców do fabuły. Oczywiście owe zdumienie było proporcjonalne do niskich oczekiwań i nie świadczy wcale o wyjątkowej jakości obrazu, który pozbawiony jest charakteru. Można wystawić mu pozytywną ocenę, ponieważ brakuje zdecydowanie krytycznego punktu zaczepienia. „C&A” to dobre, proste, bezpieczne, nieprzegięte w żadną stronę rzemiosło. Trudno natomiast stwierdzić, w jaką konwencję chcieli wpisać je jego autorzy. Najwyraźniej miał to być western s-f z elementami grozy i dramatu. Taka hybryda gatunkowa wymaga jednak większej odwagi. Potrzeba ironii, bezczelności, błyskotliwego szaleństwa. Przy zderzeniu dwóch tak wyrazistych tradycji kinowych (Dziki Zachód, inwazja z kosmosu) powinny lecieć iskry. Tymczasem film nakręcony został z założeniami typowymi dla nowoczesnego westernu, w który zgrabnie, ale bez polotu wpleciono elementy pozaziemskie. Jaką więc rolę ma odgrywać tu muzyka? W jaki sposób powinna wypełniać swą funkcję?
Na pewno nie powinna być zbyt ekspansywna. Pomysłowość i werwa nie sprawdzają się, gdy wydźwięk już wstępnie jest niemy. Dlatego, wbrew powszechnej krytyce, daleki byłbym od zarzucenia kompozytorowi braku inteligencji. Dla obrazu pozbawionego temperamentu ciężko jest znaleźć ciekawy język dźwiękowy. W obliczu dość poważnej, a w każdym razie na pewno nie parodystycznej wymowy „Kowbojów i obcych” obecność klasycznych, bernsteinowskich stylizacji lub nawiązań do Morricone mogłaby narobić wielu szkód w warstwie ekspresyjnej filmu, który sprawiałby wrażenie nieudanego pastiszu. Harry Gregson-Williams, mimo iż niewątpliwie dysponuje sporym warsztatem kompozytorskim i ma duże doświadczenie w zakresie dźwiękowej satyry, podszedł do ilustracji ostrożnie, unikając eksperymentowania. Zastosował środki muzyczne typowe dla współczesnego kina akcji, czyli przede wszystkim ostinatowe motywy na smyczkach w progresjach, „plastikową”, rozedrganą perkusję oraz drapieżne akcenty instrumentów dętych blaszanych, czyniąc to oczywiście w charakterystyczny dla siebie sposób. Całość wzbogacił o gitary (klasyczne, elektryczne), aby ustawić partyturę w kierunku Dzikiego Zachodu, ale to chyba jedyny element ją tam umiejscawiający. Ani rytmika (brak jednostajnego, awanturniczego pulsu), ani harmonia – modelowa dla kina przygodowego – nie pozostawiają na tej pracy śladów westernowej tradycji.
Co ciekawe, muzyka dla obcych także jest mało inwazyjna – nieuchronnie podszyta elektroniką, ograniczająca się w zasadzie do ambientowych szumów, nagłych uderzeń i echowego, jakby oddalającego się sygnału, który zwraca swoją uwagę tylko dlatego, że przywodzi na myśl „Aliena” Godlsmitha lub „Aliens” Hornera. Taka oszczędność interpretacyjna postawiła Anglika w dosyć wygodnej sytuacji estetycznej. Nie musiał bowiem budować pomostu między dwoma odległymi światami, tylko spokojnie mógł skakać od punktów pozaziemskich do kowbojskich. Przyczyniła się do tego również powściągliwość instrumentacyjna. Ograniczenie się właściwie do smyczków oraz blachy ułatwiło wprowadzanie elektroniki i gitar – swoją drogą mało wyrazistych, traktowanych raczej perkusyjnie (wyjątkami są utwory otwierające i kończące płytę). Gdzieniegdzie pojawia się chór – as w rękawie HGW – jak zwykle prowadzony efektownie (bardzo ładny, dramatyczny fragment „Ella’s Mission” z descendentalną melodią).
Tematyka jest niestety mało przekonująca. Temat główny, jak często u kompozytora, mający w budowie opóźnienie, tym razem podwójne, wypada nadzwyczaj mdło i przez swoją niewybredną, bluesową wymowę bardziej nadaje się do serialu dokumentalnego o pustelniku przemierzającym prerię, niż filmu o kowbojach. Ponadto przypomina nieco motyw najeźdźców z „Dnia Niepodległości”, zwłaszcza w swej bardziej heroicznej wersji („Alien Air Attack”). Ma do niego zresztą bardzo zbliżoną konstrukcję: najpierw sekunda wielka w dół, potem skok w dół, wzmożenie ruchu i zatrzymanie na jednej nucie. Czyżby ścieżka Arnolda była temptrackiem?
Charakterystyka postaci granej przez Harrisona Forda („Col. Woodrow Dolarhyde”) to kolejny przykład na zbytni umiar ilustracyjny Gregson-Williamsa, który obdarzył ją motywem w układzie następstwa równoległych kwint. Z całego materiału tematycznego najlepiej prezentuje się temat liryczny (np. „Return To The Cabin”) oraz jego emfatyczny wariant („A Kid, A Dog & A Woman”, “Jake’s Army”).
„Cowboys & Aliens” to doskonały przykład na to, jak silny wpływ na inwencję kompozytora ma wymowa obrazu, niezależnie od jego treści i miejsca akcji. Jeżeli film nie ma osobowości, trudno jest ją tchnąć w muzykę, a najlepiej ograniczyć jej rolę. Zbyt mocne stylizacje na klasyków mogłyby niebezpiecznie zachwiać – i tak już niepewnie zbalansowaną – równowagę filmu Favreau. Mimo wszystko znalazło się tu parę przyjemnych dla ucha fragmentów, z partiami chóralnymi na czele i to właśnie ich kompozytor powinien się trzymać w przyszłości, ponieważ na tym polu obecnie nie ma sobie równych w Hollywood. To coś, co go wyróżnia. Może po „Królestwie Niebieskim” będzie mu jeszcze dane popisać się twórczością wokalną w szerszym zakresie. Wtedy powinien zabłysnąć.
W cytacie Johna Williamsa nie powinno być: najlepsza muzyka W filmie, a nie WE filmie.
fenomenalna analiza , szkoda , że tak rzadko w ostatnim czasie można czytać Twoje recenzje, zwłaszcza te dotyczące HGW.