Co się stanie w przypadku, gdy połączymy muzyczną wrażliwość słynnego kompozytora, Johna Barry'ego z legendą i specyfiką jazzu? Odpowiedzią jest… cóż, na dobrą sprawę lwia część kariery Anglika, który wraz ze swą trupą The John Barry Seven zaczynał wszak od tego gatunku. Także i sporo jego ilustracji filmowych oraz prac luźno związanych z X muzą charakteryzuje się jazzowym zacięciem (chociażby „Body Heat”, „Enigma” i „Hammett”). Jeśli jednak szukać gdzieś apogeum zespolenia się obu tych elementów, to bez wątpienia w świetnym „The Cotton Club”.
Co ciekawe, jest to pozycja zbywana raczej machnięciem ręki przez najwierniejszych fanów maestro. Być może wiąże się to z tym, iż na potrzeby filmu Coppoli, Barry nie stworzył zbyt wiele oryginalnej muzyki. Większa część soundtracku powstała w oparciu o nieśmiertelne kompozycje Duke’a Ellingtona – co nie dziwi, bowiem właśnie w tytułowym klubie stawiał on pierwsze kroki. W dodatku za ich dopasowanie Barry odpowiadał w minimalnym stopniu. Aranżacjami zajął się Bob Wilber, który zresztą wykonuje niektóre solówki na klarnet i saksofon. Jakby jednak nie było, finalny efekt cieszy mocno nie tylko uszy, ale i duszę, doskonale spisując się w obrazie, jak i poza nim. A pomiędzy adaptacją klasyki i muzyką napisaną specjalnie do filmu można nie tyle postawić znak równości, co po prostu trudno je rozgraniczyć, gdyż tworzą klasyk sam w sobie.
Barry pierwotnie napisał znacznie więcej muzyki, jednak ta finalnie ustąpiła wskrzeszaniu starych hitów. Niemniej to, co znajdziemy na płycie naprawdę imponuje. Przepiękne, przesiąknięte mnóstwem erotyzmu „Dixie Kidnaps Vera” oraz z jednej strony zadziorne, wręcz taplające się w zakazanym alkoholu lat 20 i 30. ubiegłego stulecia; a z drugiej delikatne „The Depression Hits / Best Beats Sandman”, to dokładnie te pięć minut, które starcza za wszystko. Zwłaszcza ten pierwszy kawałek robi niesamowite wrażenie, nawet w trzy dekady od premiery. Zresztą dam głowę, iż większość melomanów zetknęła się choć raz w życiu nie tylko z tą nutą, ale i z takimi utworami, jak np. „The Mooche”, „Truckin'”, „Cotton Club Stomp” w obu odsłonach, czy w końcu z wieńczącym krążek, opartym o trzy różne kompozycje „Daybreak Express Medley”. Te kawałki tak bardzo przesiąknęły już do popkultury, że nie trzeba być żadnym znawcą filmu, twórczości Barry'ego, czy też dokonań samego jazzu, aby być z nimi za pan brat. Wymienione fragmenty to wręcz podwaliny całej ścieżki dźwiękowej i najlepsze momenty opisywanego albumu.
Oczywiście nie samymi utworami instrumentalnymi „Cotton Club” żyje, zatem znajdziemy tu też kilka piosenek, z legendarnym „Minnie The Moocher” na czele (którego inną, lepszą wersję rozsławiło „Blues Brothers”). Oprócz niego mamy króciutkie, ale przyjemne „Copper Colored Gal” w wyk. ś.p. aktora, Gregory’ego Hinesa oraz „Ill Wind” z klasycznie sentymentalnym głosem Lonette McKee. Gdzieś pomiędzy plasuje się jeszcze swoista zabawa muzyką w „Ring Dem Bells”, gdzie Dave Brown w pewnym momencie zaczyna ripostować orkiestrze swą charakterystyczną chrypką i „Creole Love Call” z, jak sam tytuł wskazuje, romantyczną wokalizą Priscilli Baskerville. Nie muszę chyba wspominać, że wszystko to klasowe kompozycje, do których chce się wracać.
Płyta w ogóle trzyma niesamowicie wysoki poziom od początku do końca – praktycznie brak tu momentów, które wyraźnie odstawałyby od reszty i zaniżały tenże poziom. Poza tym to już dawno pozycja w pewnym sensie legendarna, która może i nie wpłynęła znacząco na żaden z reprezentowanych gatunków, lecz z pewnością mocno przyczyniła się do ich popularyzacji, a dla niektórych melomanów, w tym niżej podpisanego, stała się początkiem pięknej, trwającej do dziś przygody…
I chyba na tym polega największy minus tej płyty. „The Cotton Club” trudno wszak polecić komuś innemu, aniżeli fani filmu i danych klimatów. Wszyscy pozostali odrobinę ryzykują, tym bardziej, że nie jest to płyta nastawiona na przebojowość wybuchowych piosenek – jak inny film z Richardem Gere, „Chicago”. Co prawda nie tak znowu wiele dzieli obie te pozycje, lecz w moim mniemaniu ostatecznie wygrywa właśnie Barry. Warto jednak przekonać się o tym na własne uszy – do czego z pewnością zachęci, jeśli nie tyle sama recenzja, to może chociaż dostępność, przystępność i cena albumu.
Co się zatem stanie w przypadku, gdy wydamy połączenie muzycznej wrażliwości Johna Barry'ego z jazzowymi legendami, opatrzymy napisem „Original Motion Picture Soundtrack” i damy do zrecenzowania Mefisto? Odpowiedź na to pytanie znajduje się powyżej i… poniżej. Moja finalna ocena sięga bowiem aż 4,5 nutki.
P.S. W filmie pojawia się jeszcze piosenka „Am I Blue?” w wyk. Diane Lane i Richarda Gere (czyli filmowi Vera i Dixie). Tekst ten jest natomiast poprawioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
0 komentarzy