Osadzony w Ameryce lat 50. ubiegłego wieku i dotykający problemu różnic międzyludzkich i braku zrozumienia (nie tylko klasowo-rasowego, ale też, a nawet przede wszystkim, międzypokoleniowego) film zdecydowanie nie został hitem roku 1994. Produkcja otrzymała dość mieszane recenzje od krytyków, a lekko zawiedzeni nią widzowie nie zostawili w kasach dużo pieniędzy. Trochę szkoda, bo nawet jeśli nie wykorzystuje on w pełni swego potencjału, to wciąż pozostaje niezłym kawałkiem kina, świetnie zagranego (oprócz tria Liotta-Goldberg-Majorino warto nadmienić, iż był to ostatni w karierze występ Dona Ameche, który zmarł tuż po zakończeniu zdjęć) i posiadającego niezaprzeczalny urok, do którego cegiełkę dokłada także sfera muzyczna.
Film jednak nie tyle muzyką ilustracyjną stoi, co piosenkami – w dodatku takimi wyciągniętymi z odpowiednio zakurzonej półki z winylami. I nie ma się czemu dziwić, wszak konkretna epoka, w której osadzono akcję rządzi się swoimi prawami. Trudno więc, aby twórcy sięgnęli po współczesne hity i style – takie rzeczy tylko u Tarantino. Na ścieżce dźwiękowej przeważa zatem nieśmiertelny rock’n’roll, jazz i swing, a nawet i gospel. Na szczęście wybrano mocno reprezentatywne przeboje z tychże gatunków, wobec czego jest to granie na naprawdę wysokim poziomie (ten zaniża nieco jedynie zamierzchła jakość nagrania „Pennies from Heaven”). Zresztą takie nazwiska, jak Ellington, Holiday, Washington, Vaughan i Armstrong mówią same za siebie.
Oczywiście najważniejszą melodią jest piosenka, której film zawdzięcza swą nazwę. Pochodząca z lat 20. zeszłego stulecia „Corrina, Corrina”, a wywodząca się z jeszcze wcześniejszych pieśni tradycyjnych (i początkowo nazywająca się „Corrine, Corrina”) Bo Cartera, przez lata doczekała się wielu coverów, z czego dwa możemy usłyszeć na opisywanej płycie. Pierwszy, autorstwa Teda Hawkinsa, został nagrany na potrzeby filmu i stanowi przyjemną, delikatną balladę. Drugi to już typowa wersja taneczna z 1956 r. od samego Big Joe Turnera. I choć obie brzmią naprawdę ‘soczyście’, to jednak trudno uznać mi je za główne highlighty tego wydania. Być może dlatego, że za towarzystwo mają cała masę innych, równie dobrych, a czasem i lepszych piosenek. Płyta jest więc bardzo równa i wchodzi w uszy jak w masło – tym bardziej, że większość przebojów spowija bardzo pozytywna energia, idealna na rozruszanie ciała (acz nie brak też i takich kojących duszę).
Drobny procent albumu zajmuje jednak także score, którego i w samym filmie jest jak na lekarstwo. Tym bardziej dziwi więc lista płac, która wywołać może niezbyt pozytywne skojarzenia z fabryką Hansa Z. I tak ilustrację przypisuje się oficjalnie Rickowi Coxowi – wieloletniemu współpracownikowi Thomasa Newmana. W rzeczywistości jednak to właśnie Newman napisał gros tej skromnej partytury, a w niektórych momentach muzykę dodatkową (!) stworzył jego brat, David wespół z Willem Kaplanem (jeden z ważniejszych montażystów muzycznych Hollywood). Trudno tak naprawdę podać tu jednak jakieś konkretne odpowiedzi na pytania: kto, co, jak i dlaczego? Głównym powodem jest fakt, iż mamy tu do czynienia z naprawdę krótkimi fragmentami, które powpychano bez większego ładu i składu pomiędzy piosenki, a więc typową muzyką tła, której po seansie nawet się nie pamięta.
Niemniej na albumie mamy tylko jednego reprezentanta score’u i jest nim właśnie fragment Thomasa Newmana. Motyw to zresztą charakterystyczny dla kompozytora – delikatne pociągnięcia smyczków uzupełniają solową partię fletu, a w tle pojawiają się jeszcze dzwoneczki i fortepian. Tworzy to razem wielce standardową dlań melodię, która jednakoż w żadnym aspekcie nie wychodzi poza ‘bezpieczną strefę’ artysty, a nawet i bez problemu ginie pośród innych jego dokonań. Dla większości nie będzie stanowić nic więcej, niźli typowe plumkadełko i przypuszczalnie także najsłabszy, bo najmniej wybijający się moment płyty.
Album jako całość warto jednak polecić – może nie jakoś mocno, gdyż w takim czy innym stopniu mamy tu do czynienia z kolejną składanką złożoną z utartych, często do cna klasycznych kawałków z przeszłości, ergo niczym specjalnie nie zaskakującą. Krążek jest za to wyjątkowo spójny, atrakcyjny, świetnie skrojony – zarówno czasowo, jak i pod względem materiału (brakuje dosłownie kilku pomniejszych piosenek z filmu) – i potrafi nastroić optymistycznie do świata, a więc można go uznać za udaną kompilację. Przyjmując oczywiście, że jesteśmy za pan brat z ww gatunkami albo już podczas seansu mimowolnie tupaliśmy nóżką do rytmu – w innym wypadku można sobie raczej darować.
P.S. Pełna lista piosenek wykorzystanych w filmie do znalezienia TUTAJ.
0 komentarzy