Las Vegas – dawniej symbol hazardu i gangsterska oaza pośrodku amerykańskiej pustyni. Dziś kolejna wakacyjna mekka wielbicieli łatwej kasy i dobrej zabawy; spragnionych posmaku odrobiny dekadencji. To właśnie o tym miejscu i zmianach, jakie zaszły (i ciągle zachodzą) w nim na niekorzyść wyjątkowej atmosfery opowiada w dużym stopniu film Wayne’a Kramera. Tytułowy bohater – z wdziękiem odegrany przez Williama H. Macy – to po prostu pechowiec, zatrudniany przez kasyno, by temperować nieco dobrą passę graczy. I on też przechodzi pewną zmianę…
Dużą zaletą całej produkcji jest świetna ścieżka dźwiękowa, oparta o – a jakże! – jazz. A skoro mowa o tym gatunku, to nic dziwnego, że kompozytorem został Mark Isham, którego cała twórczość, nie tylko filmowa, bazuje na takich właśnie dźwiękach. Nie była to przy tym pierwsza wizyta maestro w świecie ryzyka i rozpusty. Bez cienia przesady pozostaje jednak jedną z lepszych w całej jego karierze i, obok trylogii Ocean’s 11-12-13, najbardziej atrakcyjnym takim soundtrackiem dla przeciętnego słuchacza.
Nuty lśnią się kolorami już od pierwszych taktów melodii przewodniej – „The Cooler” z miejsca uwodzi odbiorcę nie tylko niezwykle przyjemną, wielce przystępną aurą, ale i przebojowymi solówkami trąbki, której wtóruje pełna orkiestra. Dynamiczny, ale niepozbawiony nostalgicznego zacięcia temat jest tak dobry, że bez problemu powinien przemówić także do osób nie lubujących się na co dzień w podobnych klimatach. A jego przejrzystość i wysoka klasa wykonania doskonale oddają naturę zarówno reszty płyty, jak i samego filmu, w którego napisy początkowe bezbłędnie się wpisuje.
Duży polot to oczywiście tylko jedna z twarzy tej ilustracji. W miarę jak zanurzamy się w kolejne jej minuty, coraz częściej do głosu dochodzą melancholijne tony, romantyczny sznyt, a nawet – jak na przykład w „Amateurs” – podszyty goryczą nieuchronności suspens. Dużo w tym wszystkim emocji, jeszcze więcej serca oraz po prostu czystego piękna muzyki (absolutnie fantastyczne „Look In My Eyes”). A wszystkie te oblicza, każdy z ich elementów doskonale wyważony, świetnie zgrany z pozostałymi, ani razu nie wywołujący czy to dysonansu w starciu z ekranowymi wydarzeniami, czy też fałszu ekspresji. Nie znajdziemy tu również ani grama pustej tapety, irytującego nijakością tła, choć oczywiście zdarzają się mniej wciągające fragmenty (początek „Heartbroken”).
Ishamowskie dokonanie bogato urozmaicają jeszcze znakomite piosenki. Wszystkie są kolejnymi, ale za to jakże udanymi, aranżacjami znanej wszem i wobec klasyki. I tak Franka Sinatrę przerabia Bobby Caldwell („Luck Be A Lady”) i szalejący w filmie ‘na żywo’ Joey Fatone („Can I Steal A Little Love”). „Almost Like Being In Love” Fredericka Loewe’a – które Sinatra również swego czasu przetworzył – przypadło w udziale Nickowi D'Egidio, a „My Funny Valentine” usłyszymy w przejmującym wykonaniu Tierney Sutton. Natomiast Diana Krall w typowej dla siebie manierze wyśpiewuje balladę z lat 30. ubiegłego stulecia, której pełna nazwa to „(You May Not Be an Angel, but) I'll String Along With You”. Listę otwiera natomiast w pełni autorskie i elektryzująco ponętne „Candy” Rebecci Kyler Downs.
Jak rzadko kiedy w przypadku podobnych tytułów, ukazały się aż dwa odrębne albumy z muzyką. Wpierw wydano edycję z 14 utworami, a w dwa lata później mieszczące jedną ścieżkę więcej wznowienie. Za oba krążki odpowiada ta sama wytwórnia, a różnice pomiędzy nimi są minimalne. Reedycja trwa około trzech minut dłużej i proponuje wcześniej nie wydane fragmenty score’u: „Bernie Faces Shelly / Trumpet Melody” i „You Leave Me No Choice”. Nie znajdziemy nań z kolei obecnej na wydaniu podstawowym piosenki z zachrypniętym głosem aktora Paula Sorvino – „You're Getting To Be A Habit With Me” (oryginalnie również pamiętającą czasy prohibicji i musical „42nd Street”). Nie są to zatem rewolucyjne zmiany. Ani ciut więcej muzyki ilustracyjnej, ani też brak najsłabszego w zestawieniu numeru śpiewanego nie wpływa na odbiór całej ścieżki dźwiękowej. Aczkolwiek to właśnie kompozycje Ishama mają w sobie ciut więcej klasy i zdecydowanie lepszy klimat. Zatem nieznacznie skłaniam się tutaj bardziej w stronę płyty z 2005 roku.
Co ciekawe, istnieje również wydanie promocyjne, przeznaczone dla Amerykańskiej Akademii Filmowej. Liczy sobie 19 utworów czystej ilustracji i choć czasowo jest krótsze od opisywanych tu pozycji, a polowanie nań można polecić głównie najzagorzalszym fanom kompozytora, to nie ulega wątpliwości, że oferuje ono blisko 20 minut oryginalnego materiału więcej.
Równie dużo uwagi warto poświęcić też amerykańskiemu krążkowi DVD z filmem, gdzie w materiałach dodatkowych znajdziemy pełny score wraz z komentarzem kompozytora i reżysera (w Dolby Digital 5.1). Jak na ironię, przy wszystkich tych możliwościach, tylko podczas seansu „Coolera” możemy usłyszeć drugą piosenkę Joeya Fatone’a, „Tommorow” oraz „As I Walk” grupy Jettared. Na żadnym z oficjalnych wydawnictw nie zdecydowano się (lub też nie udało się ze względu na prawa autorskie) ich umieścić.
Abstrahując jednak od wydawniczego misz-maszu, jest to soundtrack jaki naprawdę gorąco polecam w każdej dostępnej formie. W ruchomym obrazie muzyka wręcz błyszczy, jednocześnie nie przytłaczając bohaterów i miejsca akcji. Poza kontekstem to kawałek klasowego, nastrojowego grania z pogranicza kilku gatunków, które nadaje się właściwie na każdą okazję. Optymalnie zmontowane, pozbawione underscore’u, a więc znakomicie słuchające się płyty. Moja finalna ocena dla obu to taka ułomna piąteczka, czyli 4,5 nutki. Warto!
0 komentarzy