Film Stuarta Rosenberga z 1967 roku był sporym przełomem dla Paula Newmana. Choć legendarny, śp. aktor zaznaczył się mocno w kinie już wcześniej (świetne występy choćby w „Hud”, czy „Bilardzista”), to jednak dopiero rola niefrasobliwego i de facto nieugiętego Luke’a stała się jego biletem do sławy i gwiazdorstwa. Sam film był także pewnym zwrotem w ówczesnej kinematografii, w której wraz z dziełami pokroju „Bonnie & Clyde”, czy „In Cold Blood” zapoczątkował (trwający w sumie do dziś) trend sympatyzowania z ludźmi stojącymi na bakier z prawem i kreowania na bohaterów zwykłych bandytów. Zmiany te nie umknęły Amerykańskiej Akademii Filmowej, która samego tylko Luke’a nominowała w czterech oscarowych kategoriach. Ostatecznie film tryumfował tylko w jednej (nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego odebrał George Kennedy), co jednak nie przeszkodziło tej produkcji, jak i muzyce doń napisanej stać się, zupełnie niezależnie od siebie, prawdziwymi kult-klasykami.
Choć ilustracja Lalo Schifrina przegrała ten, trzeba przyznać, że wyjątkowo biedny wyścig oscarowy (zwyciężył Elmer Bernstein i jego „Thoroughly Modern Millie”, a nominowano także partytury z „Doctor Dolittle”, „Far from the Madding Crowd” i „In Cold Blood” – czyli tytuły dość średnie i dziś już praktycznie zapomniane, często nie tylko pod względem muzycznym), to jednak udało jej się zapisać w annałach dzięki… sile telewizji. Schifrin dla dość krótkiej, jednej z wielu scen prac więźniów napisał bowiem dynamiczny, chwytliwy temat, który szybko przywłaszczyły sobie serwisy informacyjne. “Tar Sequence” – bo o nim mowa – przez lata, w różnych konfiguracjach i formach wybrzmiewał więc wraz z planszami początkowymi nie tylko amerykańskich wiadomości. I choć motyw ten świetnie sprawuje się w filmie, to jednak nie ulega wątpliwości, że wydaje się wręcz skrojony do wszelakich newsów. Piszę co prawda te słowa z ponad czterdziestoletniej perspektywy, w momencie gdy już dawno fragment ten zdążył się wbić w telewizyjną (i nie tylko) świadomość (w końcu któż mógł przewidzieć to wtedy…?), jednak nijak nie umniejsza to faktu, że to idealny i – mimo ogromu podobnych zapożyczeń filmowych fragmentów do życia codziennego – chyba najlepszy przykład muzyki, która z powodzeniem wyszła poza swoją pierwotną rolę i żyje własnym życiem wbrew początkowym założeniom.
Na szczęście nie tylko „Tar Sequence” ilustracja ta stoi. Na opisywanej płycie mamy bowiem aż 19 innych ścieżek, w większości równie ciekawych. To zresztą najpełniejsze wydanie tej partytury – wszystkie wcześniejsze, nagrane wpierw w mono, a potem w stereo, zawierały po 13 utworów. Tym najbardziej charakterystycznym i już nieodłącznie związanym z filmem jest, co oczywiste, temat przewodni. Sympatyczna, leniwa, odrobinę staromodna i przede wszystkim mocno folkowa melodia na gitarę, do której z czasem dochodzą inne instrumenty (smyczki, harmonijka), to zdecydowanie wizytówka tej pracy – pojawia się zresztą już w pierwszym tracku, a potem powraca w różnych wariacjach, np. w niezłym „Ballad of Cool Hand Luke”, czy też w czysto improwizacyjnym zlepku tematów „Down Here On The Ground”. W takich wiejskich klimatach obraca się zresztą całość ilustracji, choć kompozytor nie byłby sobą, gdyby kolejnych kawałków nie zabarwił jazzem, o który oparł głównie action score (np. „The Chase”), ale też i niektóre liryczne fragmenty (jak słodka „Lucille”). Do tego okazjonalnie dochodzi blues („Arletta Blues”) oraz typowe country, którym Schifrin wspomaga się w mniejszym lub większym stopniu właściwie w każdej ścieżce, czym skutecznie buduje gorzki klimat filmu Rosenberga. Świetnym przykładem mariażu wszystkich tych gatunków jest, bodaj najciekawszy na płycie, „Egg Eating Contest”, który dzielnie wtóruje równie fascynującej, słynnej scenie jedzenia jajek – na twardo i na czas.
Jednak mimo tych wszystkich ciekawostek, muzyka Schifrina jako całość raczej nie fascynuje – przynajmniej w kontekście płytowym. Sporo jest tu solidnego, ale w gruncie rzeczy bezpłciowego underscore’u i momentów zwyczajnie słabych („Got My Mind Back”, „Bean Time”, czy „Dog Boy”), a całość, mimo w miarę przystępnego czasu trwania, potrafi znużyć. Nie pomagają także piosenki, których… zwyczajnie brak. W filmie możemy usłyszeć aż cztery ciekawe ballady, w tym pamiętne, bardzo emocjonalne „Plastic Jesus”, wykonywane w chwytającej za serce scenie przez samego Newmana, który na jej potrzeby nauczył się nawet gry na banjo (pozostałe, a więc “Midnight Special”, “Just a Closer Walk With Thee”, “Ain't No Grave Can Keep My Body Down” i “Cotton Fields” śpiewa Harry Dean Stanton). Album proponuje nam jednak tylko ilustracyjną wersję tegoż. Pozostawię to bez komentarza.
Skomentować, a raczej podsumować należy jednak całą kompozycję maestro Lalo. Na pewno nie jest ona zła. Miejscami lekko przynudza i bywa monotonna, ale to solidny kawałek roboty z pamiętnymi momentami, które potrafią wciągnąć. Swoje zadanie także spełniła – i to z nawiązką. A to już coś. Szkoda jedynie, że poza paroma fragmentami nie jest wystarczająco cool – a przynajmniej nie tak, jak sam film i główny bohater tegoż. Schifrin mógł to osiągnąć, a i miejscami nawet mu się to udało, ale wszystko za bardzo rozmył w typowym dla siebie, pełnym jazzowych fanaberii stylu. Album polecałbym więc raczej w pierwszej kolejności weteranom filmu lub twórczości kompozytora, a dopiero potem wszystkim pozostałym. Moja faktyczna ocena tej ścieżki to trzy z plusem.
P.S. W zeszłym roku, grupa Retrospective Soundtrack Players wypuściła album z trzynastoma balladami osnutymi wokół fabuły filmu.
Aż się zdziwiłem, że filmik działa. Prawie wszystkie nie działają.
Fajna ciekawostka z tym „Tar Sequence”, Schifrin rzeczywiście był wizjonerem 🙂 „…skutecznie buduje gorzki klimat filmu…” po takim wstępie od Lalo można się było spodziewać rzeczywiście czegoś ciężkostrawnego, a tu poza kilkoma underscorowymi utworami, reszta wypada lekko i przyjemnie i podobnie jest z samym filmem, może i gorzki, ale pełen piękna i ciepła, co kompozytor dobrze uwypuklił i w końcowym rezultacie stworzył ilustrację lepszą i inteligentniejszą od wcześniejszego, nieco podobnego filmowo, kultowego „The Great Escape” Bernsteina. W ostatecznym rozrachunku czwóreczka, m.in. za wrzucenie tu ostatniego kawałka, znakomita kompozycja.