Trzeba przyznać, że całkiem sympatycznie ogląda się ten szpiegowski thriller sprzed dwóch dekad. Niby relikt przeszłości (ZSRR upadło dopiero, kiedy zabierano się za post-produkcję, co czyni ten film pierwszym, jaki opowiada o Zimnej Wojnie po jej zakończeniu), a jednak zrobiony w bardzo sympatycznym, lekkim stylu, który dopełnia kilka przezabawnych scenek oraz solidne aktorstwo z dwoma legendami – Genem Hackmanem i Michaiłem Barysznikowem – w rolach głównych. Żadne z tego wielkie kino, ale też i „Company Business” nie aspiruje do bycia czymś więcej, niźli prostą (lecz nie prostacką) rozrywką. Nie jest to co prawda film dla każdego (Barysznikow ponoć tak go nie znosił, iż odmówił udziału w promowaniu gotowego dzieła, które zresztą poległo w kinach), ale daje się lubić.
Trudno powiedzieć, jak do tego projektu trafił kompozytor, Michael Kamen. Reżyser, Nicholas Meyer, współpracował bowiem wcześniej głównie z Jamesem Hornerem (drugi kinowy Star Trek, „Volunteers”), a przy okazji własnego debiutu udało mu się pozyskać nawet Miklósa Rózsę. Przypuszczalnie na nowy angaż wpłynęli producenci (ponoć mocno ingerujący Meyerowi w realizację), którzy zapragnęli powtórki sukcesów „Szklanej pułapki” i „Zabójczej broni”. Sam Kamen w tym samym czasie stworzył także jedną ze swoich najlepszych prac, czyli „Robin Hooda: Księcia złodziei” – i elementy wszystkich tych pozycji ewidentnie tu się pojawiają, co jednak nie wpływa specjalnie na jakość ilustracji.
Co prawda na ekranie muzyka sprawuje się poprawnie, jednak ani przez moment nie ulega wątpliwości, iż mamy do czynienia z kamenowskim średniaczkiem. W żadnej praktycznie scenie maestro nie wychodzi ponad przeciętność – choć, jak zawsze u niego, odpowiednio ująć potrafi liryka (tu pod postacią skromnego tematu dla Natashy, czyli uroczej Géraldine Danon) – i tym bardziej ponad akcję. Jest to więc solidna, ale jednak tapeta, której niespecjalnie pomagają odpowiednie nawiązania do miejsca akcji i/lub bohaterów (bałałajka na otwarcie „Journey to Alexanderplatz”, odrobina jazzu w „Cafe Jatte”i „The Island”), jak i skromne, charakterystyczne dla kompozytora, okazjonalne zabawy dźwiękami (chociażby figlarny klarnet w drugiej części „Faisal's Escape”, czy świetna końcówka „Eiffel Tower”).
Sporo z tych sztuczek znamy zresztą z ww tytułów. I tak z hitu z Brucem Willisem, Kamen przeniósł ‘skradające się’ smyczki oraz równie specyficzne ‘tąpnięcia’ sekcji dętej. „Lethal Weapon” objawia się natomiast we wspomnianej liryce oraz ogólnym, przepełnionym odrobiną goryczy i namacalnego underscore’u klimacie, choć oczywiście pozbawionym saksofonu Sanborna i gitary Claptona, ergo nie mającym tej samej siły i atrakcyjności. A jeśli idzie o Robina z Loxley, to słychać go wyraźnie już w pierwszym utworze, w którym Kamen obiera podobne podejście do muzyki i próbuje być równie efektowny, co w filmie z Costnerem, ale odpowiednio hamuje go przed tym specyfika danej produkcji, przez co kompozytor ani razu nie osiąga podobnego wymiaru epiki, zabawy i polotu, co w Sherwood, mimo iż od początku do końca trzyma pewien poziom i klasę.
Jego kompozycję zabija jednak nieco wydanie płytowe (swoją drogą zaopatrzone w dość obszerną, ciekawą książeczkę – nieważne, iż stworzoną z myślą typowo promocyjną), które nie daje dużych szans na jakąkolwiek radość z jego odsłuchu. Płyta zachowuje co prawda chronologię, ale jest koszmarnie zmontowana, serwując melomanom już na sam początek dwa kolosy akcji (odpowiednio 11 i 15 minut), przez które trudno jest przejść bezboleśnie. Zanim więc dojdziemy do najatrakcyjniejszego w kontekście całości, odprężającego „The Island”, nasze zainteresowanie może spaść do zera. Ponadto specyfika zawartego na krążku materiału sprawia, że jego w miarę krótki czas trwania potrafi się dłużyć niezależnie od zaprogramowanej tracklisty. Odpowiednie podejście, cierpliwość, znajomość filmu Meyera oraz sympatia do osoby kompozytora jest więc wymagana, choć obawiam się, iż nawet one mogą nie wystarczyć.
Jest to bowiem ciężka w autonomicznym odbiorze, satysfakcjonująca jedynie fragmentami (odpowiednio wyszczególnionymi na wrażeniometrze) ilustracja, która nie imponuje niczym szczególnym, nie zyskuje wraz z kolejnymi odsłuchami, ani też w żaden sposób nie próbuje ‘kupić’ potencjalnego odbiorcy. O jakimkolwiek polecaniu z mojej strony nie ma więc tym razem nawet mowy. No chyba, że jesteście kolekcjonerami antyków, fanami filmu lub stylu Michaela Kamena. Wtedy, jak ja, możecie doliczyć sobie do oceny końcowej jeszcze pół nutki – ale bardziej na zachętę, niźli z faktycznej ekscytacji.
P.S. W filmie przewija się jeszcze piosenka „The Boys In The Back Room”, w wyk. Adèle Anderson.
0 komentarzy