Na wstępie muszę się przyznać, że jakoś nigdy nie darzyłem specjalnym sentymentem oryginalnego "Clash of the Titans" (dziwne polskie tłumaczenie: "Zmierzch Tytanów") z 1981 roku. Dlatego też bez większych emocji przyjąłem wiadomość, że ma powstać nowa wersja tegoż, w reżyserii Louisa Leterriera, znanego głównie dzięki serii "Transporter". Zdecydowanie bardziej ciekawiła mnie oprawa muzyczna, za którą miał odpowiadać Craig Armstrong, a z którym to Leterrier współpracował już przy "Niesamowitym Hulku". "Miał odpowiadać" – a więc łatwo się domyślić, że szkockiemu kompozytorowi nie dane było napisać muzykę do tej produkcji. A szkoda, gdyż Armstrong to interesujący kompozytor i mogła powstać ciekawa ścieżka dźwiękowa. Większe jednak zdziwienie od zwolnienia Szkota, wywołała informacja, że zastąpił go Ramin Djawadi – kompozytor, który może się "pochwalić" chociażby a-słuchalną muzyką do "Iron Mana". Mając niestety dobrze w pamięci ten soundtrack, który poza jednym, może dwoma utworami nie oferował poza hałasem nic ciekawego, nie spodziewałem się po nowym "Clash of the Titans" (zdecydowanie lepszy polski tytuł: "Starcie Tytanów") niczego specjalnego. Choć miałem też lekką nadzieję, że gorzej od "Iron Mana" być nie może. I rzeczywiście nie jest gorzej, ale też nie można powiedzieć, by było lepiej. Fakt, iż w przeciwieństwie do "Iron Mana" idzie jakoś słuchać tej muzyki, nie czyni jej od razu dobrą.
Sam film nie jest natomiast aż tak zły, jak można było się spodziewać. To jeden z tych obrazów, które najlepiej ogląda się z paczką popcornu i colą, plus wyłączonym mózgiem. Solidna i nakręcona z rozmachem rozrywka, która może inteligencją nie grzeszy, ale przynajmniej potrafi bawić. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o muzyce Djawadiego, którą najlepiej można skomentować trzema słowami: nuda, nuda, nuda. Oczywiście nigdy nie spodziewałem się, że Djawadi skomponuje muzykę porównywalną z dziełem Laurence’a Rosenthala do wersji z 1981 roku, tak samo jak nie oczekiwałem, że otrzymam nagle drugiego "Conana". Ale do tej pory nie mogę zrozumieć, jak na potrzeby filmu, na który składa się wyłącznie sama akcja, można skomponować tak nudną i bezbarwną muzykę? Gdzie ta dynamika, gdzie epickość? Gdzie ten przypływ adrenaliny, poczucie przygody? Gdzie ta przebojowość, której po ścieżce do takiego filmu należay oczekiwać? Co prawda w połączeniu z obrazem nie prezentuje się ona najgorzej, ale tylko sporadycznie daje widzowi bardziej o sobie znać. Częściej robi za niezbyt ciekawe tło, lub po prostu ginie pod natłokiem efektów dźwiękowych.
"Starcie Tytanów" jest filmem, którego akcja dzieje się w niby-mitycznej Grecji. Jednak słuchając muzyki trudno odczuć, aby miała jakiś związek z grecką mitologią czy starożytną Grecją. W ogóle trudno usłyszeć, aby kompozytor miał jakikolwiek pomysł na ten score, który nijak ma się do antycznych herosów. A co gorsza, brzmi to wszystko strasznie wtórnie, wręcz plastikowo i zero w tym oryginalności. I byłbym nawet w stanie darować Djawadiemu ten brak stylu, gdyby przynajmniej udolnie próbował naśladować Zimmera i swoich kolegów z Remote Control Productions. Niestety, soundtrack ten brzmi, jakby został zrobiony z resztek ze stołu Hansa Zimmera, które i tak po obiedzie miały trafić na śmietnik. Mimo to, nawet udało się niemieckiemu kompozytorowi z irańskim pochodzeniem, z tych resztek napisać kilka dobrych utworów. Zaliczają się do nich otwierające album "There Is A God In You" i "Perseus". Oczywiście brak im jakiejkolwiek oryginalności, ale trudno odmówić im też słuchalności i dobrego brzmienia. Gdyby cała ścieżka prezentowała się tak, jak te dwa kawałki, to na pewno byłbym bardziej wyrozumiały. Niestety, po tym nienajgorszym początku soundtrack ten – poza paroma, mniej lub bardziej udanymi fragmentami – nie ma już za wiele do zaoferowania. Kawałek "Scorpiox" jest nawet niezły, ale daleko mu do przebojowego "Scorponoka" Steve’a Jablonsky’ego z "Transformerów". A taki "Release The Kraken", który jest zresztą ponoć autorstwa Geoffa Zanelliego, nie ma nawet co równać z "Krakenem" z pirackiej "Skrzyni Umarlaka".
Ścieżki tej nie ratuje również obecność Neila Davidge’a z zespołu Massive Attack, który zatrudniony został zanim jeszcze zwolniono Craiga Armstronga. Na usprawiedliwienie można napisać, że udział tego muzyka w tym projekcie nie był zbyt wielki – napisał on wespół z Djawadim niezgorszą piosenkę "The Storm That Brought Me You To Me", którą śpiewa Tina Dico, oraz sam skomponował jeden utwór pt. "Be My Weapon". Ten, ponad 10-minutowy kawałek najlepiej można określić, jako jeden, wielki, muzyczny eksperyment, który swym brzmieniem pasowałby prędzej do jakiejś sensacji, czy też na koncert, aniżeli do filmu o greckiej mitologii.
Masakra. Tylko 2 tracki nadają się do bezbolesnego słuchania, a wszystko i tak przysłania mocarny kawałek z trailera.