Miasto zaginionych dzieci
Jean-Pierre Jeunet kojarzy się z pokręconym, lekko surrealistycznym kinem, wypełnionym galerią ekscentrycznych postaci. Nie inaczej jest z jego drugim (i ostatnim) filmem zrealizowanym wraz z Markiem Caro. „Miasto zaginionych dzieci” porywa typową dla Jeuneta warstwą wizualną oraz specyficznym klimatem. Plusem jest także muzyka.
I tutaj zaskoczenie, gdyż autorem jest Angelo Badalementi – kojarzony głównie z produkcji Davida Lyncha. Ale to skojarzenie równie dobrze pasuje do „Miasta…” – pełnej mroku, tajemnicy i odrobinę ponurej produkcji. To wszystko słychać już na samym początku, gdy dostajemy trzy melodie tematy w jeden utwór. „Marcello” jest krótką melodią katarynkową, która powoli staje się smyczkowym walcem – motyw ten jest zapowiedzią śmierci (pojawia sie m.in. w „L’execution”). Potem pojawia się finałowa piosenka Marianne Faithful, która następnie przechodzi w temat przewodni z przepięknymi smyczkami. Melancholijna, chwytająca za gardło, z charakterystycznym głosem wokalistki zostaje w pamięci na długo. Nie bez powodu jest ten utwór określany najsmutniejszą piosenką filmową.
Dalej jest równie magicznie i nieszablonowo, ale też niechronologicznie wobec wydarzeń filmowych. Czarującym można nazwać temat Irvina – trzymanego w akwarium mózgu. Elektronika imitująca dzwonki i cymbałki tworzą razem specyficzną aurę, którą podchwycają smyczki. Nie brakuje też ciekawych ubarwień, jak delikatna harfa, orientalne smyczki oraz klarnet w „Opium Prince” lub powolne „Le Ra… Radiateur”, zbudowanym w całości na fletach. Albo w towarzyszącej scenie snu melodyjce z pozytywki („Le Voyage du Reve”). Żalem naznaczony jest również temat dziewczynki Miette z bardzo poruszającym klarnetem oraz silną gra smyczków, a także motyw Kranka (złowrogi walc).
Nie mogło zabraknąć jednak i dramatyczniejszych momentów – takie jest „Les Puces” z elektroniczno-marszową perkusją, czy „La foire” z zapętlonymi smyczkami, dynamicznym fortepianem oraz klarnetem i mocnymi uderzeniami perkusji. Poza ekranem te kompozycje brzmią równie zjadliwie, jak w filmie, co jest również zasługą aranżacji. Podobnie jest z końcowym „Final”, gdzie powolna gra harfy zostaje nagle przytłoczona ciężkimi smyczkami, które wraz z kotłami atakują nas do samego końca. I brzmi to świetnie.
Badalamenti pokazuje tutaj troszkę inną twarz – oferuje większą ilość liryki i zadumy, aniżeli mroku. Jednak w pokręconym świecie Jeuneta odnajduje sie jak ryba w wodzie. Piękna muzyka, która idealnie współgra z ekranowymi wydarzeniami (akurat w przypadku tego kompozytora to standard). Także wydanie płytowe jest bez zarzutu. Stąd mocna czwórka.
0 komentarzy