Razu pewnego był sobie Jim Braddock – bokser, lecz honorowy człek. Przez długi czas walczył zaciekle, lecz zacząwszy przegrywać, musiał w końcu zrezygnować. Dopadł go okres Wielkiego Kryzysu, podczas którego trudnił się wieloma rzeczami, aby móc zarobić na utrzymanie swojej rodziny. Po kilku latach jego legenda odżyła, gdyż dostał szansę powrotu na ring, którą wykorzystał pokonując coraz to lepszych zawodników. W końcu przyszedł czas na walkę o mistrzostwo… Tak w skrócie można streścić prawdziwą historię Rocky'ego lat 30, który samą swą walką dawał ludziom nadzieję w tych ciężkich czasach. Historię tę opisuje w typowo hollywoodzki sposób film Rona Howarda z Russelem Crowe w roli głównej i muzyką Thomasa Newmana w tle. I to właśnie ona będzie moją główną dzisiejszą historią…
Opowiem Wam bowiem o całkiem świeżej partyturze tego kompozytora, która gdyby powstała 10 lat wcześniej, to mogłaby stać się jedną z jego klasycznych ścieżek. Jest właśnie tak napisana i na tyle dobra, że jako żywo przypomina takie właśnie pozycje w jego bogatym dorobku. Ponieważ powstała jednak dopiero teraz, toteż można o niej powiedzieć, że jest po prostu bardzo dobra i poza pewnymi elementami (motywy irlandzkie) nie stanowi żadnego novum czy też objawienia. Z pewnością zadowoli fanów, którzy chętnie usłyszą Newmana w stylu klasycznym – bez ingerencji elektroniki, a i sporo nowych osób powinno do siebie przekonać, tym samym rozpoczynając być może ich przygodę z tym kompozytorem.
Cała kompozycja jest naprawdę na tyle magiczna, absorbująca i tak napisana, że na pewno na pewno nadaje się na początek takiej przygody. Powiem, że absolutnie wszystko – łącznie z motywem przewodnim – jest tu co najmniej dobre, a jedyne do czego mogę się przyczepić, jest temat Mae. Wprawdzie ścieżka o tym tytule dobrze oddaje filmową postać i słucha się jej dobrze, ale cały czas mam wrażenie, iż ktoś taki jak Newman mógł stworzyć tej kobiecie dłuższy i barwniejszy temat. To jednak jedyny minus tej muzyki, gdyż jak mówiłem, cała reszta jest po prostu idealna. Na uwagę zasługują przede wszystkim dwa elementy. Pierwszym jest irlandzkie zabarwienie ścieżki – co ma rzecz jasna ujście w filmie – bodaj jedyne takie w filmografii Newmana (ja sobie w każdym razie nie przypominam innego). Szczególnie mocno jest ono zauważalne w ścieżkach "Corn Griffin", "The Hope of the Irish" i "Turtle". Słuchając ich – czy to w filmie, czy poza nim – wiem, że Newman spisał się na medal, nie ustępując ani trochę takiemu Hornerowi, który ma na tym polu sporo doświadczenia. Choć może to za mocne porównanie, gdyż ilość Irlandii przewijającej się przez ścieżki obu panów jest diametralnie różna przecież…
Drugim elementem, na który muszę wręcz zwrócić uwagę, jest budowa kompozycji, a mówiąc inaczej: ułożenie ścieżki. Słuchając jej pierwszy raz można się potknąć, jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony. Newman tak bowiem napisał całość (a na płycie tak to zostało ułożone), że największe wrażenie robi całość. Także osoby, które zrezygnują z odsłuchu w trakcie trwania ścieżki stracą to, co najlepsze. Ma to związek z genialnym wręcz końcem, który od momentu pierwszych nut "No Contest" aż do końca "Turtle" wciąga na całego i nie puszcza ani trochę. Słucha się tego wręcz bajecznie, a całe nasze wyobrażenie o ścieżce zmienia się o 180 stopni i już tak pozostaje. Wcześniej bowiem (nie oszukujmy się 😉 wrażenie robiły 2-3, góra 4 ścieżki, a cała reszta pozostawała jedynie porządnym rzemiosłem z paroma charakterystycznymi dla kompozytora zagrywkami.
Jednak dzięki temu przemyślanemu zabiegowi rośnie w naszych oczach całość partytury. Giną podziały na gorsze i lepsze, gdyż widzimy, że elementy słabsze były tu nieuniknione. To trochę tak, jak z ulubioną drużyną – są plusy i minusy ich występu, ale jest to mimo wszystko występ bardzo udany, zwycięstwo. Cieszymy się więc z niego i mamy świadomość, że wygrała cała drużyna, a nie najlepsi, najbardziej widoczni zawodnicy. Wszyscy byli ważni, bo zagrali i wygrali. Wiadomo, że niektórzy musieli pozostać w cieniu innych, aby ten występ się udał 🙂 To samo tu – to finał bez dwóch zdań robi największe wrażenie, ale żeby do niego doszło, potrzebne były wszystkie poprzednie (gorsze i lepsze, bardziej i mniej ilustracyjne) utwory. Jak zwykle mamy też klasyczne newmanowskie smaczki. Tradycyjnie nie będę jednak odbierał satysfakcji z odsłuchu i nie powiem, jakie to smaczki i gdzie się znajdują 🙂 Jest ich tu jednak parę i skutecznie dodają klimatu i klasy (od których płyta i tak pęka w szwach) całości.
Nie mam żadnych wątpliwości, iż Newman zawarł w tej pracy wszystkie swoje chęci i uczucia, jakie mu się wtedy nagromadziły i włożył w nią mnóstwo serca. Dzięki temu otrzymaliśmy kompozycję o niesamowitym uroku, cieple i klasie, która nie raz i nie dwa potrafi zaskoczyć i poruszyć. To przemyślana partytura stworzona z elementów, z których Newman słynie najbardziej i oparta na szkielecie jego legendarnych prac orkiestralnych ("The Shawshank Redemption", "Little Women", "Road to Perdition") i trochę na tych elektronicznych ("Angels in America"). To również pozycja, która olśniewa tylko wtedy, gdy przesłuchamy ją od początku do końca, bowiem pojedyncze fragmenty po prostu nie usatysfakcjonują. To bardzo dojrzała – być może najdojrzalsza praca Thomasa – której jedyne minusy leżą po stronie producentów płyty i trochę w samym filmie.
Ponieważ akcja osadzona została w konkretnej epoce, toteż użyto w nim wielu archiwalnych kawałków muzycznych. A jak wiemy z autopsji, to każda płyta Newmana do filmu z epoki posiada wplecione weń właśnie takie kawałki, tudzież piosenki. Tym razem uwzględnienie ich na krążku sporo kosztuje słuchacza, a co za tym idzie obniża ocenę, która wg mnie powinna być maksymalna. Jednak dodatki takie, jak średnie samo w sobie "Shim-Me-Sha-Wobble" (nie mylić z "Shimmy She Wobble" z filmu "Gangs of New York" 😉 i "We've got to put that Sun back in the Sky", tragicznie zbędne "Londonerry Air" gwizdane przez samego Paula Giamatti i całkiem porządne, ale fatalnie umieszczone na samym końcu "Cheer up! Smile! Nertz!" skutecznie zabijają tzw. chwilę, burząc tak pięknie zbudowany i utrzymany klimat kompozycji Newmana. Broni się jedynie piosenka "Tillie's Downtown Now", która sama w sobie jest dobra i została dość trafnie umiejscowiona, wobec czego dzielnie wpisuje się w ogólny zamysł. To właśnie te elementy, do spółki z nieco słabszymi, typowo ilustracyjnymi fragmentami partytury ("Cold Meat Party", "Good as Murder" i częściowo "Shoe Polish" i "No Contest"), które w moim mniemaniu są jednak niezbędne w budowaniu klimatu, służą za grunt dla tych lepszych kompozycji i po prostu musiały się tu pojawić – nie pozwalają mi wystawić tak upragnionej w tym przypadku 'piątki'.
Oczywiście można zarzucić tej partyturze odrobinę przewidywalności i hollywoodzkości, ale taki jest przecież film i nie dało się stworzyć czegoś innego. Nie mówiąc już o tym, że akurat Newman nigdy nie był i nie będzie na tyle hollywoodzki, na ile (dajmy na to) jego ojciec i bracia. Pomimo klasycznej nuty, bazującej przecież na jego najbardziej hollywoodzkich ścieżkach, to wciąż przecież oryginalny, niczym nie skrępowany (poza pewnymi ramami filmu, potraktowanymi i tak bardzo ogólnikowo) styl Thomasa Newmana. To jedna z tych ścieżek, która pomimo tego, że nie prezentuje sobą nic nowego i szalenie oryginalnego, oraz pomimo tych wad, które zdołałem wypisać powyżej, potrafi niesamowicie zauroczyć i zachwycić słuchacza. Kompozycja spod znaku "znacie? to posłuchajcie!". Ja w każdym razie mocno zachęcam.
0 komentarzy