Film "Podróż Wędrowca do Świtu" przyniosła narnijskiej sadze poważną zmianę. Na stołku reżysera zamiast długowłosego Andrew Adamsona, zasiadł twórca z długim i niepozbawionym sukcesów stażem, Michael Apted. Wraz z nim pojawił się nowy kompozytor odpowiedzialny za muzyczną oprawę cyklu – David Arnold, znany przede wszystkim z pracy przy szeregu filmów o przygodach Jamesa Bonda.
Autor muzyki do dwóch poprzednich części, Harry Gregson-Williams, wpierw zachwycił piękną i bogatą ilustracją "Lwa, czarownicy i starej szafy", jedną z najlepszych w swoim dorobku. Niestety tego samego nie można już powiedzieć po raczej sztampowym i pozbawionym pomysłu "Ksi ęciu Kaspianie". Wydaje się więc, że zmiana kompozytora była dobrym pomysłem (chociaż losy Johna Williamsa w ilustrowaniu "Harry’ego Pottera" prowadzą do zgoła odmiennego wniosku), a już na pewno nie powinien dziwić fakt, iż twórcę silnie związanego z Adamsonem, zastąpiono człowiekiem, który współpracował już wcześniej z powodzeniem z nowym reżyserem, nawet jeśli do tej pory nie miał nic wspólnego z komponowaniem muzyki do przygodowego filmu fantasy.
Najnowsza część "Opowieści z Narnii" jest łagodniejsza, mniej mroczna i okrutna od swoich poprzedniczek. Nie ma w sobie swoistego pazura, jaki charakteryzował filmy Adamsona. Przełożyło się to na muzykę. Gregson-Williams, przynajmniej w pierwszej części, pozwalał sobie na drobne eksperymenty, zaskakujące rozwiązania. David Arnold nie próbuje tego rodzaju pomysłów. Odwołał się więc grzecznie do dorobku poprzednika, dwukrotnie wykorzystując jego temat, po czym stracił nim zainteresowanie i poszedł własną drogą. Postawił na klasyczną elegancję, drogę sprawdzoną, bezpieczniejszą, niemal wszędzie dobrą, chociaż z czającym się ryzykiem nudy. Uchronić przed nim może w tym wypadku właściwie tylko wysoka jakość i urozmaicenie występujących melodii. Arnoldowi udaje się wypełnić ten warunek ze sporym powodzeniem.
Już główny temat otwierający album brzmi obiecująco. Najpierw prowadzi go delikatny chórek, potem smyczki – jest lekki, wdzięczny, melodia unosi się i opada delikatnie, zamyka się klarownie bez poczucia raptowności. Wszystko jest w nim na swoim miejscu, ładnie współgra z filmową historią, nadając jej właściwego czaru. Jedyne, co może się w nim nie podobać to właśnie pewnego rodzaju zachowawczość, największa wada całej ścieżki. Tym niemniej ilekroć wraca zarówno na płycie, jak i w filmie, zwraca uwagę i dobrze spaja materiał całości.
Tego rodzaju, delikatne utwory (drugi istotny temat ma podobny charakter) przeważają na płycie i zasadniczo decydują o jakości całej ścieżki, słabsze są mroczniejsze fragmenty oraz nieco toporna muzyka akcji (której rozmach potrafi jednak zrobić wrażenie). Najlepiej zaś, co niestety nie zostało do końca wykorzystane wypadają żwawe utwory o przygodowym charakterze, jak piracki "Duel" (wyraźne echa panów Badelta i Zimmera) czy, bodaj najlepsze, brawurowo zinstrumentalizowane "Market Forces". Partyturę ożywiają też małe pomysły, jak chociażby tajemniczy temat, pojawiający się, gdy bohaterowie są kuszeni przez zło (jeden z lepszych napisanych przez Arnolda) przearanżowany na fantastyczną, rytmiczną miniaturkę na początku "Dragon’s Treasure", czy tkliwe niespełna 20 sekund w ogólnie średnim "Coraikin and the Map". Szkoda tylko, że tego rodzaju fragmenty trzeba wyławiać z dłuższych utworów.
Co ważne, całości nie brakuje najistotniejszego czynnika dla tego rodzaju filmów: magii. Wiele wskazuje na to, iż David Arnold uczył się jej w Hogwarcie u profesora Johna Williamsa, w każdym razie dobrze wie, jak korzystać z rozmaitych dzwonków, cymbałów, fletów, chórów i innych ozdobników, by wytworzyć odpowiednią atmosferę. Może jest w tym więcej technicznej wprawności w doborze środków, niż artystycznej inwencji, na pewno jednak nie brakuje lekkości. Niektóre fragmenty co prawda nie grzeszą oryginalnością, lecz ogólnie rzecz biorąc, wszystko jest na swoim miejscu.
Być może gdyby Arnold pozwolił sobie na większą swobodę, powstałoby dzieło wybitne. Nie wiem, czy obawiał się kontaktu z nowym gatunkiem i dlatego schował się za sprawdzonymi środkami. W rezultacie partyturze "Wędrowca do Świtu" zabrakło, tak jak filmowi, autorskiego sznytu, czegoś co silnie by ją wyróżniało. Dlatego wypada słabiej niż "Lew, czarownica i stara szafa", jednak dzięki swej klasie, elegancji i niewymuszonemu urokowi stoi co najmniej oczko wyżej niż " Książę Kaspian" i stanowi ciekawą, zdecydowanie wartą poznania pozycję.
Bezbłędna ścieżka! 10 na 5.