Uniwersum Marvela rozwija się w tempie zaskakująco szybkim i jednocześnie godnym podziwu. Kolejne produkcje dotyczące poszczególnych herosów z ekipy Avengers nie są, wbrew pozorom, jedynie beznamiętną papką, bez ładu i składu, lecz stanowią całkiem inteligentną rozrywkę z potencjałem i bardzo ładnie się ze sobą uzupełniają. Faza Druga tego wielomilionowego przedsięwzięcia powoli dobiega ku końcowi, a jej największą gwiazdą, tudzież niespodzianką, okazał się sequel przygód Kapitana Ameryki – kompletnie odmienny od swojego radosno-awanturniczego pierwowzoru i nie bojący się zapuszczać w rejony, o których Batman ostatnio jedynie smędził w dialogach.
A skoro tak, to zmiana w kwestii muzyki była oczywista – nie tylko zresztą przez wzgląd na odmienny ton produkcji, lecz także przeskok w czasie akcji o jakieś 70 lat do przodu. Staroświecką, z pewnego punktu widzenia, ilustrację Alana Silvestri musiały więc, w takim czy innym stopniu, zastąpić klimaty okołozimmerowskie i/lub postbourne’owska stylistyka. Zwłaszcza to drugie ma tutaj sens, bowiem „Zimowy Żołnierz” mocno skupia się na szpiegowskich niedopowiedzeniach i tajemnicach, przywołując na myśl nie tylko poszukiwanie tożsamości przez Jasona, lecz także bezpośrednio odwołując się do złotych produkcji gatunku z ubiegłego stulecia.
To jednak nie Silvestri dostał szansę spojrzenia na postać Steve’a Rogersa od innej strony. Jego miejsce zajął, wywodzący się właśnie spod skrzydeł Hansa Zimmera, Henry Jackman, który w ostatnich latach miał okazję zilustrować innego kapitana – Phillipsa, a w kinie supebohaterskim wykazał się m.in. w całkiem dobrze przyjętym „X-Men: First Class” oraz dwóch częściach „Kick-Ass”. I choć z początku można było mieć obawy, co do takiego wyboru (rotacja u Marvela zachodzi wszak często), to finalnie Jackman raz jeszcze zyskał dobrą prasę, czego rezultatem potwierdzony już angaż do trzeciej części ‘Capa’. Tym samym, wraz z Brianem Tylerem, młody Henry aspiruje do skromnego grona ‘wybrańców’ komiksowego imperium. Czy zasłużenie?
Mimo, iż moje pierwsze wrażenia wyniesione z tej ścieżki dźwiękowej były – podobnie jak u kolegów – mówiąc delikatnie, marne. Dopiero kolejne podejścia oraz ponowne seanse, bardzo dobrego przecież, filmu zmieniły ten stan rzeczy. Właśnie bowiem w filmie muzyczna wizja Jackmana sprawdza się nad wyraz dobrze, co jest odrobinę zaskakujące, biorąc pod uwagę, jak minimalistyczną i mało atrakcyjną drogę obrał. Jego praca, w niewielkim jedynie stopniu sięgająca do poprzedniczki, jest celowo zimna (zimowa?), by nie powiedzieć wyprana z emocji, a i tematycznie dość licha. Za wyjątkiem kilku typowo heroicznych melodii akcji („Lemurian Star”, „Taking a Stand”, „The Causeway”), podszytych zresztą podskórnie nieprzyjemnym zabarwieniem, właściwie nie ma tu na czym ucha zawiesić. Nie zmienia to jednak faktu, że Jackman wychodzi z tarczą (niekoniecznie wykonaną z vibranium) z powierzonego mu zadania.
Największą siłą „The Winter Soldier” jest właśnie agresywna, drapieżna aura tytułowej postaci, bardzo trafnie znajdująca ujście w spowitej oczywistą elektroniką ścieżce dźwiękowej. Krzykliwy, złowrogi motyw, jaki charakteryzuje się dzikimi ‘wrzaskami’ i ‘pomrukami’ z pozoru chaotycznych sampli, to mała perełka tej partytury. Jest on co prawda trudny w przyswojeniu i raczej nie zanucimy go pod prysznicem (choć fraza na dęciaki jest nawet melodyjna), ale za to pomysłowy, oryginalny, a przy tym dosadny i znakomicie odnajdujący się w medium, do jakiego powstał – a i poza nim radzący sobie bez problemu w świadomości słuchacza.
Owszem, wizja Jackmana nie jest pozbawiona odrobiny sztampy oraz wielu pokładów nijakiego underscore’u – co daje się we znaki zwłaszcza na długo za długiej płycie, z kilkoma bezbarwnymi, nic nie wnoszącymi do całości fragmentami czystej tapety („Fallen”, „Frozen in Time”, „Natasha”), przez jaką miejscami trudno jest przejść bezboleśnie. W zamian proponuje jednak klimatyczną poetykę z tzw. duszą. W tym aspekcie zbliżona jest więc do ilustracji Silvestriego, choć stoi do niej w oczywistej opozycji. Tam bowiem, gdzie Alan proponował anachroniczny romantyzm ‘starego świata’ z pogranicza steampunku, tam kompozycja Jackmana pozbawiona jest złudzeń i w dużej mierze skrywa się w cieniu bezdusznych, wręcz nieludzkich tekstur.
Mała iskierka nadziei/nostalgii za ‘dawnym porządkiem’ ostaje się jedynie w skromnej liryce („An Old Friend”, „Alexander Pierce”, czy, zwłaszcza, „The Smithsonian” oraz smutnym „End of the Line” z piękną, fortepianową aranżacją tematu przewodniego), jaka z oczywistych względów przemyka w większości niezauważalnie przez głośniki, nie mając szans zaskarbić sobie naszej uwagi w starciu z action scorem. Wspiera ją jeszcze okazjonalny bonus, w postaci pochodzących z innej epoki utworów źródłowych – z czego jeden zgrabnie wpleciono w fabułę. Na płycie spokojnie można je sobie jednak pominąć, skupiając się jedynie na highlightach (wierzę, iż dobrze) odwzorowanych we wrażeniometrze.
Nie ulega wątpliwości, że muzyka Jackmana ma swoje problemy i, rzecz jasna, słabe strony, jakie odstraszą niejednego melomana. Trzeba mu jednak oddać, że miał konkretny, a przy tym niegłupi pomysł na soundtrack i pogratulować konsekwencji w realizacji tegoż. Suma sumarum otrzymaliśmy solidną oraz, co ważniejsze, funkcjonalną kompozycję, jaka wymaga odrobiny przekonania ze strony odbiorcy, przełamania (nomen-omen) lodów z jej albumową prezentacją, ale za to nie popada łatwo w banał i stanowi wyjątkowy przykład interesującego rzemiosła z aspiracjami. 3,5 to moja ostateczna nota. I już czekam na to, co Jackman zaproponuje w trzeciej odsłonie…
Och, skusiliście mnie do przesłuchania tego soundtracku jeszcze raz! Jak na razie mam wrażenie że, choć faktycznie muzyka sprawdziła się w filmie, do słuchania jest bardzo słaba. Ot, kupa czasu mija, soundtrack się kończy, a ja z niego nic nie pamiętam.
W ogóle mam wrażenie, że kolejni producenci filmów Marvela zamawiają muzykę na orkiestrę, chór, często też z elektroniką… ale robią to już chyba z przyzwyczajenia, bo do takich filmów to pasuje. I ani nie dociekają co wymyśli kompozytor, ani za bardzo ich to nie interesuje. Filmy Marvela mają często ŚWIETNE piosenki (Iron Man (1,2,3), Strażnicy Galaktyki to już w ogóle arcydzieło pod tym kątem), ale do pozostałej części soundtracku podchodzą jak totalni ignoranci. Skutkiem są liche ścieżki dźwiękowe, które nawet mogą mieć swoje momenty, ale niestety – to wciąż tylko momenty.
Podtrzymuję swoje zdanie, które wyraziłem już jakiś czas na swoim blogu. Jeśli jesteś emo – ta ścieżka jest dla ciebie. W innym przypadku nie bierz płyty w ręce. Dobrze smakuje tylko z filmem.