Chłodne, długie ujęcia w szarawej tonacji ukazują dom, w którym doszło do zbrodni. Nieruchoma kamera rejestruje kolejne miejsca będące niemymi świadkami tragicznych wydarzeń. W tle rozbrzmiewa ciche brzęczenie, nad które wznoszą się elegijne dźwięki fortepianu oddające smutek i powagę tego, co się stało.
To robi wrażenie. Reżyser Bennett Miller wie jak umiejętnie rozpocząć historię i jak ją potem intrygująco prowadzić, ale chociaż w dalszej części prezentuje masę atrakcji z wybitnym aktorstwem na czele, podstawą formalną jego filmu jest ta pierwsza sekwencja: chłód statycznych ujęć, delikatny żal dźwięków – połączenie, którego nie sposób przecenić.
Muzyczny minimalizm był zatem koniecznością, z którą zmierzyć się musiał Mychael Danna, przystępując do pracy nad muzyką do filmu „Capote”. Oparł on partyturę na powolnych frazach fortepianu – prostych, lecz mających w sobie sporo uroku. Inne instrumenty zaniedbał. Tam gdzie fortepian milknie, znika jednocześnie charakter tej muzyki zmieniającej się w nieprzyjemne tło. Wpasował się w ten sposób idealnie w konwencję filmu i dyskretnie wpłynął na jego atmosferę. Rzecz jasna nic tu nie ma odkrywczego, tego rodzaju muzyka powstaje od lat, chętnie korzysta z niej chociażby Thomas Newman i liczni jego naśladowcy piszący dla telewizji, ale jest to zarazem styl, który łatwo się broni i świetnie sprawuje się w połączeniu z obrazem.
Na potrzeby „Capote” Danna tylko raz pokazuje wyżyny swojego talentu. Przedostatni na krążku „Epigraph” jest najbardziej zwartym, a przy tym rozbudowanym utworem tej produkcji, zachowującym przy tym minimalistyczną prostotę. Konstrukcyjnie przypomina prace Yanna Tiersena, ale podobieństwo do tego kompozytora należy traktować raczej jako atut. Pozostałe utwory są albo za krótkie („Out There”), albo za słabe poza obrazem („N.Y. Reading”), by stanowiły wartościową pozycję dla miłośnika muzyki filmowej.
Tym niemniej byłbym skłonny postawić pracy Kanadyjczyka trzy nutki, zaokrąglając nieco w górę ze względu na bezbłędne działanie w filmie, ale całej płyty nie mogę ocenić już tak, w przypadku tego rodzaju muzyki, pozytywnie. Producenci wpadli bowiem na dziwaczny pomysł połączenia muzyki z długimi fragmentami powieści „Z zimną krwią”, czytanymi zresztą przez jej autora. Nie jest to więc na dobrą sprawę ani soundtrack w pełnym tego słowa znaczeniu (muzyka zajmuje nieco ponad 15 minut), ani audiobook, gdyż nie zawiera pełnej treści książki. Powstało kuriozalne wydawnictwo, które nie bardzo wiadomo, do kogo miałoby być skierowane. Chyba wyłącznie do zagorzałych wielbicieli Trumana Capote. Ceniący tego pisarza słuchacze muzyki filmowej powinni raczej sięgnąć po znacznie ciekawszą ścieżkę Rachel Portman do traktującego o tym samym temacie, nieco późniejszego „Bez skrupułów”.
Wszystkie ścieżki zawierające fragmenty „Z zimną krwią” zostały przeze mnie ocenione na 1, ze względu na to, iż w kategoriach muzyki filmowej ich wartość jest żadna. Inna sprawa, że Capote czyta monotonnie, z irytującą manierą połączoną z akcentem o nieprzyjemnej melodii, dlatego przebrnięcie przez nie stanowi nie lada wyzwanie.
Szkoda zatem i czasu, i pieniędzy na zapoznawanie się z tą pozycją. Muzyki lepiej posłuchać w trakcie seansu, a jeśli ktoś koniecznie chce sobie czasem przywołać ją z pamięci, to w wydaniu zdecydowanie najlepszym ukazuje jej charakter „Epigraph”, pozostałe utwory niewiele wnoszą. „Z zimną krwią” zaś lepiej przeczytać samemu, bez wątpliwej i niepełnej pomocy Trumana Capote, a do lektury zachęcam ułożenie sobie własnej ścieżki dźwiękowej.
0 komentarzy