Wampiry znów mają swoje 5 minut w kinie, co skutkuje zalewem mniej lub bardziej udanych produkcji rozpracowujących mit wiecznego krwiopijcy. Powrócił do niego także Neil Jordan, reżyser słynnego „Wywiadu z wampirem”. Tym razem proponuje kameralną historię dwóch kobiet – matki i córki – walczących z nieprzyjazną rzeczywistością oraz ścigającymi je demonami przeszłości. Film jest stylowy, przepięknie sfotografowany i dobrze zagrany. Ważna jest w nim także ścieżka dźwiękowa, chociaż postawiono weń na niezbyt fortunne dla miłośników muzyki filmowej rozwiązanie.
Kompozytor, Javier Navarrete, stanął przed wyjątkowo niewdzięcznym zadaniem. Gdy dołączył do ekipy, otrzymał na wstępie temat główny – fragment trzeciej sonaty fortepianowej Ludwiga van Beethovena, co mocno zawęziło możliwości własnej inwencji. Co gorsza, drugi istotny motyw filmu również nie jest oryginalny. Zdecydowano się na wykorzystanie „Kolędy z Coventry" („The Coventry Carol”), pieśni religijnej z XVI wieku.
Jest oczywiście proste uzasadnienie sięgnięcia po te dwa dzieła – pasują do filmu doskonale. Sonata w melancholijnej interpretacji Simona Chamberlaina ma w sobie smutek, elegancję, tajemnicę. Natomiast kolęda, będąca w swej istocie kołysanką, dzięki chóralnemu wykonaniu subtelnie podszyta została grozą. Navarrete bardzo zgrabnie aranżuje obydwa utwory, wydobywając z nich także inne emocje. W finale „My Mother” wzmocniona smyczkami kompozycja Beethovena nabiera rozmachu, zaś z towarzyszeniem chóru przeradza się w ponurą fanfarę („My Mother Saw Her Chance”). Inna sprawa, iż wybrany przez Jordana fragment dzieła nie ma rozbudowanej linii melodycznej, natomiast bardzo wyrazisty akompaniament, co pomaga w elastycznym wykorzystaniu. „Kolędzie z Coventry" smyczki dodają romantyzmu, a pobrzmiewające tu i ówdzie pizzicato wywołuje emocjonalne rozedrganie („Whore”). Efektownie wypadają fragmenty, gdy obydwa motywy sąsiadują ze sobą („Whore”, „At School”). To zaskakujące, jak trafnie potrafią się uzupełnić.
Do tego duetu Navarrete dodaje jeden temat od siebie, chociaż może słowo „temat” jest tu trochę na wyrost. To tak naprawdę dwa prościutkie motywy – pierwszy składa się z pociągłych, niepokojących fraz, drugi polega na nieco żywszym, mechanicznym powtarzaniu dwóch dźwięków. Połączone tworzą może niezbyt interesujące, ale efektywne narzędzie budowania napięcia. W miarę atrakcyjnie wypadają w utworach „Love Dark” i „Always”, aczkolwiek wątpliwe, by Navarrete myślał kiedykolwiek o ich samodzielnej wartości. Inna sprawa, iż nieco zmieniają nastrój całości. Brzmią bowiem nowocześnie i zadziornie, a przecież „Byzantium” nie jest grzeczną historyjką.
Film składa się z przeplatających się dwóch przestrzeni czasowych – teraźniejszości i odległej przeszłości, gdy bohaterki dopiero stawały się wampirami. Wymusiło to pewne różnice w podejściu do muzyki, w zależności od epoki, w jakiej dzieje się dana scena. Wydarzeniom z początku XIX wieku towarzyszy więc przede wszystkim tradycyjna orkiestra i chóry („An Empty Island”, „Clara Immortal” i inne), natomiast w teraźniejszości mocno zaznacza się gitara elektryczna, sporo jest też elektroniki („No One”, „It Would Be Fatal” i inne). Pomost między tymi przestrzeniami stanowi fortepianowe wykonanie sonaty oraz śpiewający kolędę chór.
Pod względem autonomicznego odsłuchu, przeszłość wypada znacznie lepiej niż teraźniejszość. Ma w sobie klasę i melodyjność. XXI wiek naznaczony jest niezbyt interesującą ilustracyjnością, mrocznymi tapetami, mającymi w szczególności zagęścić atmosferę i wzmocnić napięcie. Niestety, Navarrete nie wykazał się tu szczególną inwencją. Tego rodzaju ponure, lekko drażniące brzęczenie nie wywołuje nic poza ziewaniem. Zupełnie niepotrzebna wydaje więc się dość obfita ekspozycja tego rodzaju fragmentów na pełnym wydaniu ścieżki dźwiękowej. „Byzantium” jest przykładem kompozycji, którą w autonomicznym odbiorze zabija brak wprawnego montażu. Z tajemniczych powodów zdecydowano się na ponad 60 minut muzyki, podczas gdy wystarczyłoby 30, w porywach 40 minut. Być może uznano, iż do wydania elektronicznego nie ma sensu się ograniczać, ale to błędne założenie. Z dostępnego materiału można śmiało (i łatwo) wykroić zupełnie porządną propozycję, nie tylko dla fanów obrazu, ale także przypadkowych słuchaczy. W obecnej postaci grono potencjalnych odbiorców pewnie się zawęzi.
W takich sytuacjach, jak mantra powraca hasło: „przecież można samemu ułożyć sobie interesującą listę odtwarzania”. Można, ale po to są producenci albumów, by nie skazywać słuchacza na uciążliwe „zrób to sam”. Nieatrakcyjne wydanie krzywdzi zupełnie przyzwoitą kompozycję, która dobrze radzi sobie w filmie. Pomijając już fakt o wpisanej w niej, z powodu artystycznych wyborów reżysera, nieoryginalności, zgrabnie uzupełnia starannie wypracowaną atmosferę „Byzantium”. Przedstawienie ścieżki dźwiękowej w tej formie nie jest w stanie w pełni tego uchwycić. Oczywiście, gdyby Navarrete stworzył dzieło wybitne, żaden montaż by tego nie zepsuł. Nie tłumaczy to jednak, czemu z porządnego materiału skrojono kiepski garnitur.
Najlepszy jest tu temat Beethovena, kompozycje Navarrete dość dobrze rozbrzmiewają w filmie, nadając mu odpowiedniego klimatu, za to na płycie ciężko idzie tego słuchać i nie wiele się z tego odsłuchu wynosi.
Płytowo faktycznie zarżnięto tą muzykę, jednakże w filmie sprawuje się naprawdę dobrze. Co prawda największym momentem 'chwały’ jest użycie klasyka, lecz całość to rzecz niezmiernie klimatyczna i funkcjonalna.