Irlandia. Neil Jordan. Stephen Rea. Brendan Gleeson. Ian Hart. Sinead O'Connor… i w końcu Elliot Goldenthal.
Michael Collins?
Nie, to Butcher Boy!
Brzmi jak cytat z komiksu, ale też i główny bohater filmu, Francie Brady, żyje w świecie komiksów, telewizji… w świecie fantazji, który znacznie różni się od rzeczywistości irlandzkiej ziemi lat 60. Temat to więc zgoła odmienny od biografii bohatera narodowego tegoż kraju, ale też nie tak daleko spadło jabłko od jabłoni. Mamy więc, niemal w całości, tę samą ekipę, łącznie z tą najbardziej nas interesującą, czyli 'okołogoldenthalowską'. Kompozytor ponownie spotkał się z większością muzyków, za wyjątkiem Jonathana Sheffera, którego zmienił Edward Shearmur (przyszły tatuś „K-Pax”), co jednak nie robi dużej różnicy. Tę stanowić może za to ograniczenie roli panny O'Connor (która zagrała też w filmie postać Matki Boskiej, co było wtedy nie lada skandalem – oczywiście na wyrost) do jednej tylko piosenki na albumie (choć w filmie występują dwie) oraz pchnięcie kierunku muzyki na tory bardziej chyba odpowiadające Elliotowi, czyli te fantastyczne. O ile bowiem film sam w sobie jest równie ‘brudny’ i realistyczny, co epopeja o Collinsie, o tyle narracja miesza się tu z wyobrażeniami i fantazjami dorastającego chłopca. I choć „Chłopak Rzeźnika” to w pewnym stopniu takie ‘popłuczyny’ po Michaelu, to jednak Goldenthal wyraźniej, chętniej i bez obaw powraca w nim do eksperymentowania, co niestety odbija się nieco na słuchalności ścieżki.
Żeby jednak nie straszyć tak bardzo zwolenników prawie-oscarowego mistrzostwa kompozytora (do których sam się zaliczam), to powiem, że bliżej tej partyturze do wspomnianego Collinsa i np. Titusa, aniżeli do trzecich części Obcego i Batmana. Z drugiej jednak strony jest to bardzo osobliwy score, zbierający żniwa z całej twórczości kompozytora, wobec czego wszelkie porównania mogą okazać się bezowocne. Tyle samo tu bowiem elementów wspólnych, co całkowicie różnych, sprzecznych nawet z tym, do czego Goldenthal nas przyzwyczaił. Choć oczywiście stylu nie zatracił, co słychać dokładnie w każdym utworze.
Irlandia ma jednak pierwszeństwo, a z nią płyta ma dużo wspólnego, choć trzeba słuchać między liniami, żeby wyłapać wszystko. Z pewnością zbieżne są instrumenty – mam tu na myśli głównie kowadełko i trąbkę oraz parę momentów na pełną orkiestrę. Wyraźnie słychać nawiązanie (czy też raczej potrzebę chwili) w takich utworach, jak melancholijny i powolny „Tune For Da” z instrumentami dętymi na czele oraz skrzypcami i pięknymi chórami w tle – swoista elegia tego filmu; równie smutnym, ale jakże pięknym „Funeral”, które otwierają harfa i kowadło w towarzystwie narastającej muzyki orkiestralnej (do którego dodano, trochę niepotrzebnie „Ave Maria”, płynące w tle ze starej płyty winylowej) oraz potężnym (znowu chóry) i dynamicznym „Francie Brady Not Our Lady”, który może przywodzić na myśl zarówno Collinsa, jak i niektóre wariacje z „Batman Forever”. Podobnież groteskowy, batmanowy właśnie robi się w drugiej połowie przejmujący „My Ole Pal”. I w końcu… „Tune For Da” – jedyna repeta tutaj, tym razem w wersji stonowanej, z trąbką na pierwszym planie, którą delikatnie wspomaga cała orkiestra z wybijającymi się od czasu do czasu smyczkami. Oczywiście „Michael Collins” nie stanowi tu jedynego skojarzenia, lecz to najodpowiedniejsze. Irlandzkie zabarwienie, którego nie ma zbyt wiele w twórczości kompozytora, wyraźnie, acz subtelnie daje nam tu cały czas o sobie znać – poprzez odpowiednie aranżacje lub dzięki konkretnym instrumentom.
Na drugim biegunie stoją z kolei ścieżki zbliżone swoim wariactwem i nieprzewidywalnością do nadmienionego Batmana. Oczywiście powiązania i skojarzenia te są zupełnie luźne, zdecydowanie nie w typie Hornera, więc na usta nie ciśnie się fraza: „żywcem wyjęte”. To raczej zasługa trzech elementów, które razem mogą namieszać w głowie niejednego słuchacza. Po pierwsze wszystkie te kompozycje, jakie wciąż przywołuję dzieli krótki okres czasu (lata 1995-97). Po drugie: niezaprzeczalny, unikatowy styl kompozytora – niełatwy w odbiorze, a jednak rozpoznawalny bezbłędnie z odległości kilkunastu mil. I w końcu po trzecie będzie to forma, jaką w tym wypadku przyjął kompozytor. Nie od dziś wiadomo, że kto jak kto, ale Goldenthal potrafi być prawdziwym muzycznym kameleonem. Jednakże kameleon zmienia tylko kolory, ale nie zmienia kształtu i formy, nadal pozostając sobą. Tak też Goldenthal jest tu wciąż Goldenthalem, lecz jego wyrażanie emocji, zmiana nastroju, barwy i natężenia na tej płycie jest po prostu przytłaczająca.
Za przykład niech posłuży rewelacyjny, otwierający płytę „The Francie Brady Show”. To właśnie ten kawałek (oraz jeszcze jeden, o którym potem) zwrócił moją największą uwagę w filmie i zachęcił do zakupu płyty. To właściwie idealny opis głównego bohatera i jego barwnego życia. Ścieżka pełna zabawy i jakiegoś nieuchwytnego luzu, a jednocześnie podskórnie przekazująca, że to wszystko to tylko iluzja i swoista zasłona. Świetne ilustrują to dęciaki w każdy możliwy sposób. Mamy saksofon, trąby, puzon, tuby i klarnety, którym dzielnie towarzyszy harmonia i całą masę pojedyńczych instrumentów, często obecnych jedynie przez chwilę. Razem tworzą one pamiętną melodię, która od razu daje nam posmak całej partytury. Melodię tę, w znacznie zmodyfikowanej formie prezentuje też „Blessed Mothers Carnival Night”, przy którym już bardziej narzuca się szaleństwo Goldenthala. Oczywiście kompozytor nie poprzestaje na tym i za chwilę wyprowadza nas w pole, a to dodając lunaparkową muzyczkę w tle lub też zmieniając raptem nastrój, kontynuowany przez smutną pieśń pod melodię z „Tune For Da” (oczywiście w formie zmodyfikowanej).
A na tym nie koniec! Dostajemy dźwięki przypominające Dziki Zachód, a więc mocno zawadiackie, które w jakiś sposób też niepokoją („Blood of the Apache”). Kiedy indziej sekcja smyczkowa wymieszana z dętą robi z nas tytułową świnię („Pig Fur Elise”), by zaraz – poprzez dodanie kolejnych elementów – zamienić się w tętniącą suspensem melodię, która przechodzi znowuż w intrygujący action score z rytmicznymi bębnami, kontrabasami i trąbką a la „Sin City” w tle. Tak więc Elliot nie oszczędza się tu, co chwila zaskakując czymś nowym i świeżym. Chwilami to męczy, nie powiem. Ale w dużej mierze dostarcza też sporo uciechy, szczególnie fanom twórczości kompozytora.
Nie samym Goldenthalem jednak człowiek żyje. Przynajmniej do takiego wniosku doszli producenci zapełniając płytę jeszcze sześcioma kompozycjami źródłowymi. I wszystkie one (notabene obecne w filmie) idealnie wpisują się w klimat i dopełniają krótkiego dzieła Elliota. Co więcej, są chwile, kiedy nieobeznany słuchacz może nie zauważyć różnicy pomiędzy filmową partyturą, a występami gościnnymi. Szczególnie słyszalne jest to w kompozycjach instrumentalnych Santo & Johnny, Eddiego Calverta oraz B Bumble & the Stingers. To utwory równie mocno zakręcone, co goldenthalowskie granie. Mnie szczególnie przypadł do gustu „Mack the Knife”, który jest tym drugim motywem, na jaki zwróciłem uwagę – i to już podczas osobliwych napisów początkowych. Naprawdę fajna nuta.
Fragmenty śpiewane różnią się już oczywiście bardziej, ale zarówno „No One Knows”, jak i „Sweet Heart of Jesus” nie psują odbioru całości, idealnie z nią kontrastując. Klimat irlandzkiej ziemi przywraca z kolei panna O'Connor, której finałowa piosenka jest zgoła odmienna od tego, co zaprezentowała nam w „Michaelu Collinsie”. Tutaj śpiewa bardziej na luzie, a melodia jest dalece optymistyczna – stylowo wpisuje się jednak w pozostałą, nostalgiczną twórczość wokalistki. Przy okazji warto zauważyć pewien albumowy podział. Ścieżki instrumentalne są zadziorne i bardzo charakterystyczne, z kolei piosenki stonowane i odrobinę smętne. Wyjątek stanowi „Oh Mein Papa”, gdzie sentymentalna trąbka miesza się z weselszą melodią w tle, przez co nie można go jednoznacznie zakwalifikować.
Muszę przyznać, że Goldenthal sprawił mi dużą niespodziankę tą partyturą. Na albumie samego materiału nie jest co prawda dużo (niespełna 21 minut po odjęciu piosenek), ale jego zróżnicowanie i pomysłowość niekiedy zachwyca. Nawiązań i paralel jest tu sporo, ale na dobrą sprawę nie jest to coś, do czego można by się przyczepić. Wręcz przeciwnie – sprawiają one mnóstwo frajdy. Niestety, słuchalność tej ilustracji nie należy do najlepszych. Kto nie jest przyzwyczajony do stylu kompozytora, ten zwyczajnie może nie przebrnąć przez cały materiał, który w dużej mierze ratują utwory gościnne. Z kolei fani powinni być usatysfakcjonowani, choć też trudno mówić o wielkim zachwycie. Jest to więc pozycja dobra, na wskroś wyjątkowa, ale nie znajdzie sobie ona dużego poklasku. Dlatego też miałem pewien problem z oceną końcową, do której ostatecznie dodaję dużą połówkę – poniekąd z sympatii, a poniekąd z fantazji, jaką można tu znaleźć. Szukajcie jej więc. A nóż, widelec i krążek przypadnie Wam do gustu. Wszak u każdego fantazja inaczej się objawia.
P.S. TUTAJ znajduje się pełna lista utworów wykorzystanych w filmie. Tekst ten jest natomiast poprawioną wersją recenzji napisanej dla portalu FilmMusic.pl.
To się Mefi nie wysilił. 😛 Bądź co bądź, bardzo dobra muzyka, po raz kolejny Goldenthal zachwyca nietuzinkowym podejściem do muzyki.