Przyznać trzeba, że najmłodszy z Newmanów (który w sumie taki młody już nie jest) ostatnio coraz mniej daje swym fanom powodów do radości. I nie chodzi tu bynajmniej o jakość jego dokonań, bo te poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzą, lecz o częstotliwość, z jaką się one pojawiają. Dodatkowo kilka z jego najświeższych prac zostało odrzuconych (wciąż sprzeczne są informacje odnośnie "The Adjustment Bureau", przy którym zastąpić miał go ponoć James Horner), co wcześniej właściwie się nie zdarzało. Przypadek to o tyle dziwny, że kompozytor ten cieszy się w Hollywood sporą renomą i posiada tzw. mocne plecy. A jednak nastały dlań czasy posuchy, o czym dobitnie świadczy kompozycja do "Brothers" – amerykańskiego remake’u duńskiego dramatu – będąca na chwilę obecną jego ostatnią pracą (w dodatku dostępną jedynie w formie elektronicznej).
Niestety jest to również partytura, o której nie mogę napisać zbyt wielu ciepłych słów. Co prawda każdy fan kompozytora bez problemu znajdzie tu plusy, a i wraz z kolejnymi odsłuchaniami muzyka zyskuje na wartości, ale nie będę ukrywał, że jest to mimo wszystko zawód. Newman wraca do zabawy elektroniką, ale tym razem brzmi ona nieco płasko, nieprzekonująco i niespecjalnie angażuje. A to już spory minus. Generalnie cała praca to taki miks drapieżności "Jarheada", nieprzyjemnej dramatyczności "In The Bedroom" i transowego "White Oleander", że o pewnych podobieństwach do niedawnego "Towelhead" nie wspomnę.
Tak jak w przypadku pierwowzoru, tak i tu najbardziej ‘wkręca’ słuchacza świetny, spajający całość temat główny (obecny w początkowym "Homecoming", utworze tytułowym oraz końcowym "What Happened?"), który doskonale obrazuje ww mieszankę – to jedna z tych prostych melodii, których zwyczajnie nie da się wyłączyć, bowiem hipnotyzuje nasze uszy. I przez pierwsze kilka utworów takie podejście się sprawdza, szczególnie, że każda melodia to nowy temat z nowymi rozwiązaniami (naprawdę fajne lajt-rockowe granie w "Uncle Tommy"). Potem jednak muzyka staje się coraz bardziej nieprzyjemna, zaczyna męczyć i wręcz irytować – co poniekąd wiąże się też z faktem tej dziwnej, hollywoodzkiej mody na te same, niemalże bliźniacze ilustracje elektroniczne do filmów prawiących o konflikcie afgańskim i wojnie z Islamem, oraz reperkusjach tychże. Ileż można?!
Jednak to, co najbardziej zaskakuje, to świadomość, że właściwie każdy mógł napisać tę partyturę. Pomijając bowiem parę wyjątków (wspomniany temat główny, czy weselsze nuty w "Ice Skating" i "Snowman") właściwie nie czuć tu ręki Newmana. Brakuje tu charakterystycznych dlań, fascynujących, unikalnych eksperymentów (bo te mniej ciekawe są) i niebanalnych rozwiązań melodycznych. Bardzo mało tu ogólnego klimatu – czasem pojawi się coś intrygującego, jak np. wyraźnie wschodnie zabarwienia w "Sold", czy "No Value", ale z reguły szybko się one kończą lub giną w natłoku innych dźwięków; poza tym brak tej pracy spójności i każdy kolejny jej fragment egzystuje jakby sam sobie, bez koneksji z pozostałymi. Ale przede wszystkim brak tu większych emocji, których przecież muzyka w takim filmie powinna wywoływać mnóstwo. I choć całość jest krótka (ledwie 25 minut materiału), to niestety potrafi mocno wymęczyć i znużyć.
Ostatecznie nie jest to jednak kompozycja zła, czy nieudana – wręcz przeciwnie, w filmie spisuje się nawet dobrze (acz bez fajerwerków – do niektórych scen zdaje się nawet niespecjalnie pasować), a i na płycie jest w kilku momentach na czym ucho zawiesić. Jednak jest to muzyka dość wtórna, mało wyszukana i w większości nieatrakcyjna – dla samego Newmana to wręcz swego rodzaju krok wstecz. Słowem: przeciętnie. I to aż za bardzo. Dwa z plusem (a właściwie 2 i 3/4) to tym razem wymuszone maksimum. Oby następnym razem było to niezbędne minimum.
P.S.: A czemu zabrakło tu miejsca na promującą film piosenkę "Winter" grupy U2 pozostaje dla mnie zagadką…
0 komentarzy