Bywa tak, że na planie zbierze się gromadka gwiazd (będących zarazem dobrymi aktorami), za kamerą stanie sprawny reżyser, a z potencjalnego przeboju i tak wyjdzie zakalec. To niestety przypadek „Władzy”, która miała wiele atutów, lecz zabrakło jej jednego – scenariusza. Dlatego po wyjściu z kina ma się wrażenie dużego marnotrawstwa, z wielu obietnic ostaje się niewiele, a jeszcze mniej pozostaje w pamięci.
Na szczęście jedną z tych niewielu rzeczy, które się pamięta, jest muzyka rodzinnego tercetu: Atticusa Rossa, jego żony Claudii Sarne oraz brata, Leopolda. Wykreowane przez nich dźwięki idealnie wpasowują się w miejskie pejzaże Nowego Jorku i z założenia zawiłą, polityczno-kryminalną intrygę. Nadają filmowi industrialny rys, potęgują napięcie oraz dodają nieco liryzmu. To wszystko już od pierwszej sceny zwraca uwagę i pozostaje znaczące aż do napisów końcowych.
„Władza” to oczywiście niemal zupełnie syntetyczne brzmienia, jednak w większości dość przystępne i w gruncie rzeczy pod względem formy tradycyjne. Kompozytorzy zgodnie z nieśmiertelnymi regułami gatunku skomponowali coś na kształt tematu głównego – to co prawda zaledwie króciutka fortepianowa fraza, jakby wyalienowana wśród elektronicznego podkładu, ale to ona niesie w sobie największy ładunek emocjonalny i podkreśla tragizm fatalnego splotu okoliczności, w jakim znalazł się główny bohater.
Rossowi i spółce najlepiej zresztą wychodzą momenty dramatyczne, chociaż czasem ocierają się o nadmierny patos. Tak jest w przypadku miłosnego „Bleeding Heart”, gdzie zmiksowane wokalizy wydają się środkiem nieco przesadzonym. Trzeba przy tym przyznać, iż jest w tym utworze masa rzadkiej dla takiej konwencji słodyczy. Typowa jest natomiast atmosfera tajemnicy, którą wydobyto z łatwością za pomocą niezawodnego, pulsującego tła i wszechogarniających mrocznych strumieni jednostajnych dźwięków. Swoją rolę odgrywają bezbłędnie.
Dużym atutem „Władzy” jest zróżnicowanie materiału, co prawda ma ona jednolity klimat i opiera się na podobnych pomysłach, ale twórcy chętnie wplatają dodatkowe drobiazgi, które ubarwiają ścieżkę. Pojawia się więc szlachetne w barwie brzmienie gitary („Mising Pieces”, „Kathleen”), zimmerowskie uderzenie smyczków („The Baptism”), zabawa lekką, elektroniczną tandetą jak z lat 80. („Bad Connection”). Wbrew temu, czego można byłoby oczekiwać, dzieje się więc dużo i ani na nudę, ani na monotonię nie można narzekać.
Wszystko to wydaje się przyjemne i gładkie, czyżby więc Ross utracił swój eksperymentatorski pazur, który wzbudził tak wiele emocji przy napisanej wspólnie z Trentem Reznorem „Dziewczynie z tatuażem”? Niezupełnie, co ma swoje dobre i złe strony. Na pewno dodaje on jeszcze więcej kolorytu całej kompozycji. Niektóre utwory bywają zaskakująco przełamane, nagle pojawiają się w nich dziwaczne, drażniące uszy dźwięki. Tak jest chociażby w przypadku „Chasing Shadows”, gdzie w drugiej połowie można odnieść wrażenie, iż słucha się roju os, który natknął się na syrenę strażacką. Miłe to nie jest, lecz zdecydowanie ożywia elektroniczną senność i zwraca uwagę, dzięki czemu niemożliwym jest, by długie połacie ścieżki przemknęły niezauważenie. Wada tkwi w przesadzie. Oparte na samych nieuporządkowanych, dziwacznych dźwiękach „Left Alone” i „Relapsed”, jakkolwiek innowacyjnymi by ich nie nazwać, są po prostu koszmarne.
Całość na szczęście koszmarem nie jest. Wręcz przeciwnie, może bez cienia kompleksu stanąć w jednym szeregu z ostatnimi elektronicznymi przebojami muzyki filmowej, takimi jak „TRON: Dziedzictwo”, czy „Cosmopolis”. We „Władzy” udaje się zgrabnie połączyć industrialny chłód, alienację, techniczne odhumanizowanie z dużą dawką dramatyzmu, emocji i wręcz poetyckiego liryzmu. Efekt tego łączenia ognia z wodą jest nadspodziewanie dobry – świetnie sprawdza się w filmie, a i na dobrze zmontowanej i rozsądnej długości płycie radzie sobie niewiele gorzej. Na pewno duży sukces na koncie Atticusa Rossa, który nie powiedział jeszcze w muzyce filmowej ostatniego słowa.
Cóż, pozostaje mi wierzyć, że w filmie naprawdę tak dobrze się sprawuje, gdyż oglądać go nie mam zamiaru 🙂 Z kolei na płycie faktycznie złe to nie jest, ale też i niespecjalnie zostaje coś w głowie po odsłuchu – w przeciwieństwie do przytoczonych w ostatnim akapicie tytułów. Ode mnie więc 3, jako że połówek nie można wystawić.
Absolutnie nie zgadzam się z oceną. Muzyka nudna i mdła – w głównej mierze odtwórcza, będąca pokłosiem całej kariery Rossa. Album dłuży się w nieskończoność i nie potrafi poszczycić się jakimś mocnym akcentem tematycznym. Jedynie w filmie ta ścieżka „daje radę”.