Zestarzał się nam trochę Steven Spielberg. Jego produkcje już od jakiegoś czasu – bodajże od znakomitego „Monachium” – nie wywołują już takich emocji, nie czeka się na nie z utęsknieniem, wypiekami na twarzy, nie są już wydarzeniem. „Most szpiegów” wyłamuje się z tego marazmu, choć pod nieco innym względem. Rosnąca ciekawość odnośnie projektu podyktowana była rozstaniem z Johnem Williamsem – pierwszym od 30 lat i „Koloru purpury”. Fakt ten zaintrygował również poprzez wybrane na zastępstwo nazwisko.
Newman. Thomas Newman – zapewne tak ostatnio kompozytora zwykło się przedstawiać, dzięki jego romansowi z Bondem. Jego zaskakujący wybór do zilustrowania „Bridge of Spies” to jednak inna para kaloszy. O ile bowiem za Tomem stoi wielka, rodzinna tradycja oraz kilka podobnych filmów na koncie, o tyle twórcom „Mostu…” nigdy nie było po drodze do jego stylistyki. Spielberg wielokrotnie wymieniał Hansa Zimmera jako fascynację, wyraźnie dając do zrozumienia chęć współpracy pod ewentualną nieobecność Big Johna. Z kolei autorzy scenariusza, bracia Coen, od lat są pod muzyczną opieką Cartera Burwella. Newman wyskoczył tu zatem trochę jak królik z kapelusza.
Wprawiony maestro odnalazł się jednak bez problemów pośród wysmakowanych zdjęć Kamińskiego i spielbergowskiego sposobu narracji. Choć przyznać trzeba od razu, iż ten legendarny reżyser niezwykle oszczędnie korzysta z jego usług (cały prolog pozbawiony jest nut, mimo iż aż się o nie prosi), jakby bał się w pełni mu zaufać. Skutkuje to tym, że niespełna 50-minutowy album to kompletny zapis ścieżki dźwiękowej (wyłączając parę piosenek z epoki w tle) do blisko dwu i półgodzinnego fresku historycznego. Aczkolwiek fresk to trochę za duże słowo, gdyż gros historii rozgrywa się w czterech ścianach i opiera się o dialogi. Delikatne melodie Newmana sprawdzają się zatem w nienachalnym podkreśleniu emocji, acz bynajmniej nie skupiają na sobie uwagi, nie zachwycają.
Co więcej, znajdzie się parę ujęć, w których ilustracja nie do końca przekonuje, nie zawsze bezbłędnie współgra z fabułą na każdym poziomie tak, by nie wzbudzać wątpliwości. Czasem podczas seansu rodzi się więc w myślach pytanie: jakby to Williams napisał? Również na płycie większość muzyki to raczej standardowy, klasyczny wręcz Newman, jaki przyjemnie sączy się z głośników i chwilami dociera do serca (podniosłe „Sunlit Silence”, filuterne „Rain”, przejmujące chórami „The Wall”), lecz niczym nie zaskakuje, a i trudno się nim specjalnie przejąć.
Sytuacja diametralnie zmienia się dopiero w finale, jaki został do cna przesycony melodiami. I tutaj Newman, choć cały czas pozostaje sobą, zaczyna pachnieć już bardziej Williamsem. Słychać to zwłaszcza w ślicznym, mocno amerykańskim, ale dłużącym się „Homecoming” z obowiązkową frazą na trąbkę, które towarzyszy zdecydowanie zbyt rozciągniętemu w czasie epilogowi (częsty problem Spielberga XXI wieku). Wespół z „Glienicke Bridge” i „End Titles” stanowi on ponad połowę całego materiału. Utwory te są więc główną wartością tej ilustracji – to w nich się najwięcej dzieje, to tutaj kompozytor jest w stanie trochę poszaleć. Ale tylko trochę, bo mimo iż są to naprawdę wciągające tematy, to żaden nie zrywa kapci z nóg, nie serwuje brzmieniowej rewolucji. To wszystko gdzieś już wcześniej Newman ogarniał – nawet potężne fanfary połączone z werblami w epickim zwieńczeniu „Glienicke Bridge”. Jedynym novum pozostaje zatem potężna długość danych ścieżek, rzadko przez tego artystę uprawiana (co udowadnia reszta tracklisty).
Ostatecznie „Bridge of Spies” jest kolejną, z pozoru nieszablonową pozycją w dorobku Newmana (jak przywołany wcześniej 007 czy „Dług”), do której ten podszedł w jak najbardziej tradycyjny dla siebie sposób, tym razem daleki zarówno od zachwytu, jak i zawodu ze strony odbiorcy. To solidna, trafnie dopasowana do ruchomego obrazu ilustracja, ale pozbawiona jakiejś iskry bożej, która nadałaby jej znamion wyjątkowości. Cieszy przy tym, że Newman wciąż bardzo łatwo potrafi porzucić bezpieczny schemat gatunkowy, tak gładko odnaleźć się w cudzych butach, poeksperymentować z własną wrażliwością i plastyką. Tej elastyczności zabrakło jednak Spielbergowi. Może następnym razem?
Przyzwoita praca, która, co słusznie zostało zauważone, dziwnie słabo została wykorzystana w filmie. Zresztą, po długim pozbawionym muzyki początku, pierwsze wejście Newmana brzmi zbyt mocno, niepotrzebnie, przeszkadza. Spielberg mógł sobie darować oryginalną ścieżkę dźwiękową w całym filmie. Ów prolog, który w recenzji „aż się prosi o muzykę”, jest świetny również dlatego, że muzyki w nim nie ma. Najmocniej dają o sobie znać te najbanalniejsze, quasi-wojskowe momenty i „Homecoming”, ale to już typowy, sentymentalny Newman. Muzyka z ilustracyjnym potencjałem, która najwyraźniej jednak Spielbergowi nie zagrała.
Owszem, ten prolog ma swój urok przez brak muzyki również, sądzę jednak, iż gdyby Williams był jednak przypisany do projektu, to muzyka by w nim na 100% była.