Douglas Trumbull to człowiek kojarzony głównie z efektami specjalnymi – na tym właśnie polu odniósł największy sukces, zapisując się złotymi zgłoskami w historii kina, jako twórca światów w „Blade Runner”, pierwszym „Star Treku”, czy też w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia”. Ale Trumbull był także reżyserem (już od dawna na emeryturze) i choć w tym fachu nie osiągnął aż takich sukcesów, to jednak zdołał wyprodukować dwa oryginalne dzieła. Pierwszy to „Silent Running” – dziś już poważnie zapomniany film, choć okryty kultem tych, którzy widzieli go w dzieciństwie. Drugim filmem jest właśnie „Brainstorm”.
Była to produkcja tyleż przełomowa, co pechowa i przyniosła ze sobą same straty. Film miał być pokazywany w świeżej i śmiałej formie, tj. sekwencje realistyczne miały być wyświetlane w środkowej części ekranu, zaś sekwencje tytułowej ‘burzy mózgów’ – przepełnione mnóstwem efektów wizualnych – miały ukazywać się nagle na całej płaszczyźnie ekranu, co zapewne byłoby niezapomnianym przeżyciem. Niestety producenci i kiniarze wymusili na reżyserze tradycyjną prezentację i film stracił całą swoją siłę, polegając kasowo. Jakby tego było mało, to podczas realizacji filmu doszło do nagłej i zagadkowej śmierci Natalie Wood – aktorka wypadła za burtę łodzi podczas nocnego rejsu i utonęła. Dla Trumbulla był to rzecz jasna koniec reżyserskiej kariery, a i cała reszta jego filmowego życia wygasła zupełnie. Jedynym elementem filmu, który przetrwał próbę czasu bez większych uszczerbków na zdrowiu pozostaje muzyka.
Nią zajął się James Horner – w owym czasie będący u progu swojej wielkiej kariery i w świetnej formie, dziś już raczej nieco przygasłej, mimo ostatnich sukcesów „Avatara” i „Karate Kida”. I trzeba przyznać, że kompozytor wykonał wzorową robotę, gdyż muzyka pasuje do filmu jak ulał, odpowiednio ilustrując zarówno zwykłe sceny, jak i to, co dzieje się podczas ‘burzy mózgów’. Co ciekawe, także na płycie muzyka prezentuje się okazale. Za to przede wszystkim należy pochwalić producentów, którzy wznawiając krążek raz za razem wcale nie zmieniali jego zawartości – a ta, choć skromna, robi wrażenie. Ledwie siedem utworów i trzydzieści minut ilustracji, na których przedstawiono wszystkie najważniejsze tematy sprawia, iż jest to jedna z lepiej wydanych płyt Hornera. Pochwalić należy też aranżacje i dźwięk – muzyka brzmi tu naprawdę czysto i porządnie, jak na swój wiek.
Z tych siedmiu ścieżek wyłonić można cztery najlepsze, które powiedzą nam wszystko o tej partyturze. „Main Title” prezentuje świetny, tajemniczy temat przewodni z chórami rodem z „Otchłani” Silvestriego (czyżby Alan się inspirował?) i posępną elektroniką w tle – szkoda, że utwór jest taki krótki, bo robi naprawdę świetne wrażenie. „Lillian's Heart Attack”, to już elektronika pełną gębą i próbka dramatycznego action score’u. Choć brzmi on nieco archaicznie i nie jest wielce przyjemny w odsłuchu, to jednak trzyma w napięciu i jest zwyczajnie ciekawy (niezłe smyczki) – poza tym dla fanów kompozytora stanowić będzie nie lada gratkę, gdyż znajdą w nim sporo zalążków przyszłych i parę zapożyczeń z poprzednich dokonań Hornera (jak i zresztą w pozostałej części płyty). Jednak zdecydowanie najlepsze wrażenie robi „Michael's Gift To Karen” – to najdłuższy i najbardziej pasjonujący fragment płyty, w którym tajemnica przeplata się z tematem miłosnym. Mamy więc znowu chóry, piękną sekcję smyczkową i świetnie uzupełniające je poszczególne instrumenty (fortepian) wraz z nienaganną elektroniką (szczególnie polecam moment od ok. 3 minuty). I w końcu „Final Playback / End Titles”, czyli ilustracja finalnych scen akcji i suita z napisów końcowych w jednym (sprytnie wpleciono weń także fragmenty kompozycji Schuberta, które pojawiają się w filmie). Utwór ten przepełniony jest już w dużej mierze elektronicznymi eksperymentami, do których zaprzęgnięto też sporą część orkiestry, przez co efekt końcowy jest naprawdę interesujący – to znowuż niezbyt przyjemna momentami ścieżka (dopiero w drugiej połowie robi się znośniej), ale jako podsumowanie partytury sprawdza się znakomicie.
Cała reszta, choć też niezła, to już przewaga elektronicznego underscore’u i typowa muzyka akcji z całą gamą eksperymentów charakterystycznych dla lat 80 (pod tym względem „First Playback” przebija wszystko). To zdecydowanie mniej przyjemna część płyty, choć i ona może się podobać, gdyż Horner idzie tu na całego. W utworach tych już wyraźnie daje się słyszeć przyszłe „Aliens”, „Gorky Park” z tego samego roku, oraz podwaliny pod sporo prac kompozytora z końca lat 80 i początku 90-ych, a i można też wyłapać „Capricorn One” Goldsmitha („Gaining Access To The Tapes”). Niemniej kompozycja ta (nawet z dzisiejszego punktu widzenia) pozostaje nad wyraz świeża i charakterystyczna.
Bardzo podoba mi się ten Horner. Wyraźnie słychać tu fantazję i pomysłowość kompozytora, a całości – mimo sporej dawki topornej elektroniki w niej zawartej – dobrze się słucha i tyle. Może nie jest to wielce oryginalny twór tego kompozytora, może brakuje tu czegoś więcej, co podniosłoby wrażenia z odsłuchu, a i trudno doszukać się tu też jakichś większych ambicji. Ale, mimo wszystko, to bardzo przystępna kompozycja, rozsądnie przycięta do półgodzinnej płyty, która potrafi zafascynować i poruszyć wyobraźnię. Ot, stary, dobry James Horner…
Film można rozpatrywać w kategorii pomyłki, ale muzyka to już hornerowski klasyk i jedna z najbardziej pomysłowych jego prac, mimo, iż w tym samym roku, popisał się jeszcze przynajmniej 6 innymi okazałymi scorami. Mimo, wszystko „First Playback” oceniony za nisko, gdyż kompozycja to doprawdy wyjątkowa i nietuzinkowa, nie tylko jeśli chodzi o Hornera, ale i ogólnie muzykę filmową – creepy as hell!
W sumie racja – stara recka w sumie, więc nie patrzyłem na oceny tak mocno. Poprawione.
Ciut lepiej 😉
Dobra recenzja, dobrego Hornera 🙂 Czwóreczka jak najbardziej słuszna.