Dwunastoletnia odyseja filmowa Richarda Linklatera zachwyciła w ubiegłym sezonie krytyków, czego zwieńczeniem Oscar za najlepszą rolę drugoplanową oraz cały deszcz innych wyróżnień. Kiedy wrażenia już trochę opadły, można jednak z pewną dozą obiektywizmu przyznać, iż produkcja ta nie wykorzystuje swojego potencjału, a przez to sprawia lekki zawód.
Taki potencjał z pewnością drzemał również w muzycznym podkładzie, jakkolwiek tutaj rozczarowującym jest już sam fakt pozostawienia wszystkiego jedynie kompozycjom źródłowym. Linkater co prawda od zawsze stawiał głównie na piosenki, lecz z pewnością ciekawą alternatywą byłoby zatrudnienie jakiegoś kompozytora – przy takim przedziale czasowym i spojrzeniu człowieka ‘z zewnątrz’ byłby to co najmniej intrygujący eksperyment.
Tak się jednak nie stało i cały film w mniejszym lub większym stopniu wypełniają utwory śpiewane. Trzeba oddać reżyserowi, iż dobrał je całkiem zgrabnie, wybierając pozycje z reguły znane lub przynajmniej kojarzone, lecz jednocześnie nie przemielone przez kino na wszelkie możliwe sposoby – takie, które nie zdążyły się jeszcze opatrzyć w uszach. Nadaje to materiałowi odrobiny świeżości, polotu i nie pozostaje bez wpływu na dobrą słuchalność. Pomiędzy poszczególnymi kompozycjami przechodzi się zresztą bardzo płynnie, nie ma zgrzytów, ani elementów, które nie pasowałyby do pozostałych (jakościowo odstaje jedynie „I'll Be Around”, ale to już kwestia czysto subiektywna). Słowem: gra muzyka!
Tyle tylko, że niedosyt pozostaje spory. Raz, że na płycie – nawet nieźle zmontowanej i nie dłużącej się – nie ma wielu z wykorzystanych w filmie hitów (jakich pełna lista do znalezienia TU). Po drugie, na dużym ekranie większość z tych nut wybrzmiewa nad wyraz nieefektownie. W relacji obraz-dźwięk brakuje naprawdę pamiętnych, charakternych momentów, a cały muzyczny podkład pozostaje w sumie bez wpływu na czas, miejsce akcji i bohaterów (a raczej bohatera) historii – ergo, również bez wpływu na widza. Ot, tam coś przewinie się w radiu, tutaj ktoś zagra coś na drugim planie i tyle, pozamiatane.
Tym samym – za wyjątkiem promującego do znużenia film, pięknie melancholijnego „Hero” formacji Family of the Year – właściwie nic tutaj nie kojarzy się bezpośrednio z widocznym na okładce chłopcem na zielonej trawce, czyli ikonicznym momentem linkaterowskiej opowieści. Brakuje tej składance konkretnej tożsamości, odpowiedniego wydźwięku – jak ma to miejsce choćby w twórczości Camerona Crowe czy Johna Hughesa. Nic też nie wyróżnia się specjalnie z tłumu, nie wbija mocniej w pamięć. Po części jest to wina samego filmu, a po części doboru materiału (gdzie na ten przykład jest piosenka wykonywana przez Ethana Hawke’a?).
Mimo wszystko jest to jednak pozycja warta polecenia, bo i stanowi całkiem fajny zbiór przyjemnych, atrakcyjnych dźwięków, do jakich z pewnością – w zależności od preferencji, doświadczeń i melomańskiej wrażliwości – będziemy wracać nie raz. To dobra muzyka, tylko szkoda, że niezbyt filmowa. 3,5 nutki to moja ostateczna nota.
0 komentarzy