Sukcesu komercyjnego i artystycznego "Borata" chyba nikt się nie spodziewał. Angielski komik Sacha Baron Cohen znany przede wszystkim ze swojego hip-hopowego alter ego, Ali'ego G., po względnie śmiesznym "Ali G Indahouse" jeszcze raz wkroczył na ekrany. Wcielając się w postać kazachskiego dziennikarza imieniem Borat Sagdiyev, Cohen pojechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie atakując ludzi swoją (mistrzowsko udawaną – sam jest niezwykle wykształcony) głupotą, prostolinijnością i rozbrajającą szczerością, wyciągnął z nich najgłębiej skrywane niechlubne cechy. Hipokryzję, rasizm, antysemityzm, ksenofobię i mizoginizm. Wymieniać można dalej, ale nie o charakterystykę zepsutego od środka kraju za wielką wodą mamy tu mówić. Szalona komedia, lub jak kto woli, gorzko-prześmiewcza satyra – wymaga odpowiedniej oprawy muzycznej. Najlepiej takiej, która nawet bez znajomości filmu, pozwoli słuchaczowi choć trochę się pośmiać. To nie jest niemożliwe jak mogłoby się wydawać, szczególnie w tym przypadku.
Pełny tytuł wydania to "Stereophonic Musical Listenings That Have Been Origin in Moving Film" (wbrew pozorom wcale nie dłuższy, niż filmu). Znajduje się na nim dziewiętnaście pozycji, na które składa się dwanaście mistrzowsko dobranych kawałków gatunkowo balansujących między typowo bałkańskim folklorem, a kiczowatym techno, dwie piosenki wykonywane przez samego Cohena, a których niestety nie wykorzystano w filmie, oraz pięć soczystych dialogów z "Borata". Mieszanka iście wybuchowa przez swoją zaskakującą formę, oryginalność i nietuzinkowy dobór utworów. Trzeba zaznaczyć, że "Borat" to kino paradokumentalne i tradycyjnie pojmowanej ścieżki dźwiękowej weń nie uświadczycie, a jakoś przecież trzeba było podkreślić emocje i historię zawarte w obrazie. To zawsze jest wyzwaniem dla twórców.
Pierwsze co zwraca na siebie uwagę, to ten charakterystyczny dla wschodniej Europy styl. Nieco prześmiewczy i przejaskrawiony – to prawda, ale o skojarzenia nie trudno. Podobnie jak Kazachstan Cohena jest niczym innym jak zlepkiem zachodnich stereotypów przypiętych do wschodnich państw Starego Kontynentu (również Polski), oraz "poradzieckiej" części Azji, także muzyka stanowi połączenie rytmów bałkańskich i tandety znanej z niejednego ślubu w remizie w Pipidówce Dolnej. I rzeczywiście, nie spotkałem się z płytą tak wyśmienicie pasującą do tradycyjnej biesiady, gdzie czysta polewana jest litrami, bigos i kiełbasy liczy się w tonach, a posiedzenie trwa do rana. Bo słuchając "Borata" załapuje się niesamowitą "fazę" na szaloną zabawę, której nie ograniczałyby żadne granice. Kac (moralny) na następny dzień? Trudno!
Pierwszy utwór jest w sam raz na wyskokowe przedbiegi. Zawodzący śpiew Esmy Redzepovej udanie wprowadza słuchacza w bardzo niepoważny nastrój. Wokalnie, ani muzycznie nie jest to nic nowego. Podobne motywy i głosy słuchaliśmy już u Bregovica, gdy parę lat temu zawojował polski rynek fonograficzny. Zresztą i sam bośniacki artysta i jego wpływy pojawiają się na płycie kilka razy, ale o tym za chwilę. Wcześniej jeszcze przyjdzie nam zmierzyć się z najbardziej pokręconym coverem wszechczasów. Grupa Fanfare Ciocarlia (dobrze znana fanom Tomka Bagińskiego, który wykorzystał ich utwór, "Asfalt Tango" w swojej animacji "Sztuka spadania") przygotowała swoją wersję "Born To Be Wild". Konia z rzędem temu kto w ciągu pierwszej minuty utworu znajdzie inne wspólne cechy z oryginałem niż tytuł. Dopiero w połowie mniej więcej pojawia się kultowa już chyba wstawka z wyśpiewanym "Born to…" jaką zespół Steppenwolf rozkochał w sobie miliony fanów.
Do łez rozbawia także czwarty kawałek soundtracku, zawadiacki "Siki, Siki Baba, równie niepoważny Gypsy's Kolo, oraz absolutny rodzynek na płycie – "Eu Vin Acasa Cu Drag". Utwór to tak bezpretensjonalnie tandetny i kiczowaty, że mógłbym go słuchać w kółko i za każdym razem tarzać się po podłodze. Hit rumuńskiego wokalisty Stefana De La Barbulestiego jest o tyle wart uwagi, że miłośnikom Borata jest dobrze znany od samego początku jego działalności. Temat pojawiał się w czołówce każdego filmiku z rozbrajającym Kazachem, który emitowany był podczas "Ali G. Show". Prawdziwą kulminacją muzycznego komizmu są instrumentalne wybryki O.M.F.O., co jest skrótem od "Our Man from Odessa" ("Nasz człowiek z Odessy"). Trudno w zasadzie zdefiniować czym są utwory wykonawcy… "Magic Mamaliga" oraz "Money Boney" są totalnie odjechanymi mixami najprostszych dźwięków, jakie można wydobyć z keyboardu, tradycyjnych instrumentów etnicznych i czegoś co w latach 70' mogło uchodzić za futurystyczną elektronikę.
Artystycznie, największe wrażenie robią jednak tylko cztery utwory. Przede wszystkim genialny występ wspomnianego Gorana Bregovica, czyli ballada "Ederlezi" towarzysząca głównemu bohaterowi w chwilach miłosnych uniesień nad zdjęciem Pameli Anderson, oraz niezwykle skoczne i aż proszące do tańca "Mahalageasca". Nie ukrywam, że zaskoczyły mnie kompozycje Errana Barona Cohena – brata Sachy – który nie tylko napisał dwa bardzo pozytywne utwory, ale i osobiście je wykonał. I tak cieszyć możemy się komiczną parodią narodowych hymnów, "O Kazakhstan", w którym męski chór łamaną angielszczyzną wyśpiewuje wzniosłe frazesy o wielkości ojczyzny Borata. Boki zrywać. Równie, jeśli nie bardziej, śmiechogenny jest "Grooming Pubis", którego pijacka melodia położy na łopatki każdego.
Na koniec, nie pozostaje nic innego, jak napisać słowo o twórczości angielskiego komika. Poza dialogami z filmu, pojawiają się na soundtracku także dwie piosenki, które jednak z obrazu wycięto. Najbardziej żal countrowej przyśpiewki "In My Country There is Problem (Throw the Jew Down the Well)", której tekst to niepoprawna politycznie farsa na temat wrzucania do studni złodziei… którymi są Żydzi. Trudno określić swój stosunek do pozycji, bo z jednej strony mamy komika pochodzenia żydowskiego, który robi sobie przysłowiowe jaja z ludzi, z którymi łączą go te same korzenie, a z drugiej widownię, która w euforii wtóruje Boratowi powtarzając za nim refren. Drugi wokalny występ Cohena, "You Be My Wife" jest fałszowaną serenadą miłosną bawiącą do łez. Jest więc śmiesznie, wręcz przekomicznie, czytelnie i przyjemnie. Bez pretensji o nie wiadomo co, a za to ze szczerą chęcią rozweselenia. Dla mnie bomba!
0 komentarzy