Do ostatniej kości
Luca Guadagnino po kręceniu filmów w rodzimych Włoszech wyruszył do USA, by zrealizować tam nowy film. „Do ostatniej kości” jest adaptacją powieści Camille DeAngelis, skupiona na nastoletniej dziewczynie Maven (zjawiskowa Taylor Russell), która… zjada ludzi. Po kolejnym incydencie zostaje sama w domu, z odrobiną pieniędzy, aktem urodzenia oraz kasetą od jej ojca. Decyduje się odnaleźć matkę, po drodze spotykając innych Zjadaczy, m.in. troszkę młodszego od niej Lee. Ta mieszanka melodramatu z horrorem spotkała się z bardzo pozytywnymi recenzjami, czaruje nastrojem oraz pięknymi plenerami.
W budowaniu klimatu pomaga też muzyka mojego „ulubionego” duetu Trent Reznor/Atticus Ross. Mówiąc szczerze nigdy nie byłem fanem ich dorobku soundtrackowego (poza „Soul”), który w zasadzie jest industiralnym eksperymentem rzadko zjadliwym poza ekranem. W samym obrazie muzyka tego duetu najczęściej po prostu jest. Przed seansem podchodziłem do coraz bardziej podbijającego Hollywood dokonania brygady RR jak pies do jeża. Muszę jednak przyznać, że nasz duet – jak przy „Soul” i „Manku” – zaskoczył mnie.
W dużej części muzyka oparta jest na akustycznej gitarze zmieszanej z typowymi dla panów dźwiękowymi udziwnieniami. Proste, pojedyncze dźwięki mogą wydawać się niezbyt oryginalne (głównie we fragmentach z „I’m with You” w tytule), ale idealnie opisują postać głównej bohaterki. Z czasem zaczyna stać podbudowę warstwy lirycznej jak w „I’m with You (Always)”, „The Great Wide Open” czy odrobinę przyspieszone „Normal Life”. Nie oznacza to, że tylko gitara przygrywa. W tle jeszcze pojawiają się ambientowe pasaże, mniej agresywne („I’m with You (You Seen Nice)”) czy fortepian. Warto wspomnieć przepiękne „The Great Wide Open (Reprise)” rozpisane na orkiestrę.
Niemniej duet nie zapomina, że mamy także do czynienia z horrorem. Więc musi być parę bardziej nerwowych wejść underscore’u. Tutaj sięga się po mroczniejsze, niewygodne eksperymenty. Nawet pozornie monotonna gitara wydaje się niepokojąca („Good and Destroyed”), z mocno przemielonym dźwiękiem. To ostatnie świdruje uszy, wzbogacając niektóre momenty (nasilajace się dzięki dęciakom oraz fletowi „Vinegar”, gdzie w tle tyka zegar). Problem w tym, że do całego score’u dodano jeszcze dźwięki ze scen filmu (m.in. wrzaski, zatrzymanie kasety, odgłos zjadania). Mi to psuło dobre wrażenie, zaś wiele krótkich momentów tapety („Forgotten Pictures”, „In Dreams”, „Violence Remains”) można było spokojnie odpuścić. Jeszcze fakt, że parę utworów kończy się nagłym urwaniem wybija z rytmu.
Nie oznacza to, że nie ma na czym zawiesić ucha. Nawet jeśli są to drobne szczegóły jak wokalizy w „You Don’t Have to Be Alone”, podskórny ambient w tle wyciszonego „By the Light on the Campfire” z finałowym wybuchem. Jednak prawdziwą przeprawą może być 10-minutowy kolos „Unfinished Business”, opisujący finałową konfrontacją. Szumy w tle, bicie serca, świdrujące smyczki, do tego miksu jeszcze wrzucony (w drugiej połowie) agresywny sound design, krótka chwila ciszy, jakieś odgłosy ze sceny i na finał cicho grająca gitara akustyczna.
Osłodą jest napisana piosenka „(You Made It Feel Like) Home” śpiewana przez samego Reznora i jego żonę. Zagrana tylko przy akompaniamencie fortepianu potrafi poruszyć, co jest zasługą tekstu jak i mocnego głosu Reznora. Zupełnie zapomniałem jak silny wokal ma frontman Nine Inch Nails.
Coraz bardziej widać jak duet Reznor/Ross zaczyna eksplorować inne rewiry niż industrilno-ambintowe. Nie pozbywają się go kompletnie jak w „Manku”, ale czynią go bardziej przystępnym i w połączeniu z żywymi instrumentami robi różnicę. Czy jest to prognostyk i obietnica ewolucji stylu? Czy sprawi, że będę w stanie polubić duet? Jak zwykli mawiać ludzie: czas pokaże.
0 komentarzy