Trudno to sobie wyobrazić, ale był taki czas, gdy muzyka rock’n’rollowa i pop był zakazany przez państwowe stacje radiowe. I to się działo w Wielkiej Brytanii w czasach wielkiego boomu tej muzyki (lata 60-te). Na szczęście działało wtedy wiele pirackich rozgłośni radiowych. O jednej z nich, zwanej Radio Rock opowiada film Richarda Curtisa „Radio na fali”. Można rzec, ze to typowa brytyjska komedia, która ma to, co mieć powinna – świetne dialogi, sporo humoru, fantastyczne aktorstwo pełne gwiazd (Philip Seymour Hoffman, Bill Night, Rhys Ifans, Nick Frost), no i najważniejszą rzecz – muzykę, a mówiąc konkretniej piosenki z epoki., które budują klimat opowieści. Więc przyjrzyjmy się soundtrackowi.
Wytwórnia Mercury Records wydała dwupłytowy album. Co prawda Curtis zatrudnił jako kompozytora Hansa Zimmera, jednak jego wkład był bardzo niewielki i ogranicza się jedynie finałowych scen tonięcia statku (była to swoista przysługa dla studia i maestro nie został nawet wymieniony w napisach). Twórcy filmu garściami sięgają po piosenki z lat 60-tych, piosenki rodzącego się rocka i popu.
Wykonawcy nie są zbyt zaskakujący, ani oryginalni (zabrakło jednak The Beatles i The Rolling Stones, co trochę uatrakcyjnia tą składankę) – The Kinks, The Who, Jimi Hendrix Experience, The Beach Boys, Dusty Springfield czy Cat Stevens. To są bardzo znane zespoły i nazwiska kojarzące się z okresem hipisowskim. Część piosenek robi tylko za tło, gdzieś tam puszczane przez naszych DJ-ów, jednak wiele z nich silnie łączy się z konkretnymi scenami. Podkreślają sytuację bohaterów: pierwszy seks („This Guy in Love with You”), rozstanie („Stay with Me Baby”, które pojawia się także w napisach końcowych scoverowane przez Duffy), pojawienie się dziewczyn na statku („Judy in Disguise”) czy ślub („Elenore”). Każda z tych piosenek ma swój łatwy do rozpoznania klimat i sznyt epoki, w której dominowały gitara elektryczna i akustyczna, pierwsze klawisze, a także smyczki, chórki czy trąbki. Nie jest tu zachowana kolejność chronologiczna, ale to w zasadzie nie przeszkadza w czerpaniu wielkiej przyjemności z tego albumu. Choć wiele z tych piosenek jest bardzo dobrze znanych z innych filmów czy ze stacji radiowych („All Day and All of the Night” The Kinks, rozpoczynające film, „A Whiter Shade of Pale” Procom Harum czy „My Generation” The Who), to nie tylko one pasują do scen, w których się pojawiają, ale też nadal brzmią bardzo dobrze.
Ale, jak wiadomo, każda składanka, choćby nie wiem, jak doskonała, ma swoje wady. Po pierwsze to nie jest cała muzyka. Poza śladową obecnością Hansa Zimmera, pojawiają się fragmenty kompozycji samego Ennio Morricone ze spaghetti westernów (scena konfrontacji Hrabiego z Gavinem), jednak ich brak nie jest żadną przeszkodą, zaś sama obecność mogłaby zepsuć spójny klimat albumu. Druga sprawa to fakt, że nie wszystkie piosenki pochodzą z lat 60. O ile cover „Stay with Me baby” w wykonaniu Duffy broni się stylową aranżacją, o tyle „Let’s Dance” Davida Bowie pochodzi z zupełnie innej epoki i trochę zgrzyta z resztą piosenek. Choć w finałowej scenie tańca wypada ona całkiem nieźle.
W zasadzie można potraktować „The Boat That Rocked” jako muzyczną encyklopedię lat 60., która pokazuje drogę muzyki rozrywkowej, gdzie proste teksty razem z pięknymi melodiami tworzyły magię w najczystszej postaci. Nie ma tutaj mowy o znużeniu czy monotonii, a dwie godziny spędzone przy tej płycie mijają jak z bicza strzelił. Poza filmem, ta składanka na pewno sprawdziłaby się na niejednej imprezie, w dodatku ja bardzo lubię takie retro klimaty. Jeśli chcecie przeżyć odrobinę staroświeckiej zabawy i poznać to, przy czym mogli bawić się wasi rodzice, nie traćcie czasu i przesłuchajcie soundtrack. Ale najpierw zobaczcie „Radio na fali”, bo to kapitalne kino. Tak, jak ta kompilacja, której ostatecznie wystawiam 4,5 nutki.
P.S. TUTAJ spis wszystkich wykorzystanych w filmie utworów.
Recenzja ta ukazała się wcześniej na Kinoblogu.
0 komentarzy