W 1998 roku Dan Aykroyd postanowił wskrzesić nietykalną właściwie legendę. Tak powstał sequel do kultowego "Blues Brothers", nazwany po prostu "Blues Brothers 2000" (z okazji zbliżającego się milenium). Oczywiście nie wyszło, bo i wyjść nie mogło – nie te czasy, nie ten klimat i brak Johna Belushi zrobiły swoje. I choć nie jest to taki kompletny gniot, to na pewno daleko mu do oryginalnego filmu. A jedyne co nie zawiodło, to muzyka.
Zespół w tym jednym zmobilizował się w pełni, tak że nawet brak wielkiego Johna nie jest na płycie odczuwalny. I znowu – tym razem pod nazwą The Blues Brothers Band – zaserwowali nam rhytm & blues na wysokim poziomie. Nie jest to co prawda poziom poprzednich płyt, ale i tak nie ma na co narzekać, a jest się za to przy czym bawić. Ponad godzina muzyki, jaką przygotowali nam producenci, powinna zadowolić każdego miłośnika takich klimatów i nie tylko…
Tym razem zespół wspomagają Joe Morton, John Goodman i młodziutki J. Evan Bonifant. A ze "starej gwardii" obecni są Matt Murphy i Aretha Franklin. Do tego mamy parę gwiazd gościnnych, jak Erykah Badu czy zespół The Louisiana Gator Boys – i wszyscy oni spisują się znakomicie. Szczególne brawa należą się przede wszystkim aktorom, po których trudno było się spodziewać jakichś rewelacji – wystarczy posłuchać choćby "John The Revelator", aby w pełni docenić ich trud i zapał. W ogóle nie ma tu się za bardzo do czego przyczepić, a i o jakichś stanowczych faworytów też trudno, bo wszystko jest na stosunkowo równym poziomie. Gdybym jednak musiał wybierać, to zdecydowanie polecam "Cheaper To Keep Her", "Maybe I'm Wrong" zespołu Blues Traveler; kapitalne "Riders In The Sky (A Cowboy Legend)"; wspomniane "John The Revelator", w którym blues miesza się z muzyką kościelną i chórami; mistrzowskie "Funky Nassau" w stylu…funky czy choćby nową wersję "Perry Mason Theme". Zdecydowanie zawiodłem się natomiast na "Season of The Witch", którego wykonanie jest co najwyżej średnie, oraz na króciutkim "Harmonica Musings", które jest zwykłym, harmonijkowym brzdękaniem bez ładu i składu.
Cała reszta nie budzi moich zastrzeżeń, ani też nie razi – ot, dobra, chwilami naprawdę dobra muzyka, godnie kontynuująca legendę pierwszego filmu i zespołu jako takiego. Choć każdemu spodoba się pewnie co innego, to jednak przy tym albumie nie sposób się nudzić i kręcić nosem. Dlatego też polecam bez wahania – przy tej muzyce nadal jest szansa na to, aby dojrzeć w końcu to cholernie światło objawienia! No chyba, że już je widzieliście poprzednim razem – wtedy będzie to po prostu porządna rozrywka.
P.S. W filmie można usłyszeć także – nieobecny na albumie – "Trivettitude" autorstwa Randalla Crissmana i Geoffa Kocha.
0 komentarzy