Kto nie chciałby być gangsterem? Postacie, które działając poza prawem, państwem i porządkiem, mają ogromną władzę, decydując o życiu lub śmierci ludzi, plując bezkarnie na policję. Takim cwaniakiem był też James "Whitey" Bulger, który został informatorem FBI i wykorzystywał tą znajomość do eliminacji swoich przeciwników. To jego historia stała się kanwą dla filmu „Pakt z diabłem” – filmu co najwyżej solidnego i nie wykorzystującego w pełni swojego potencjału. To jednak temat na osobną historię, ale tutaj skupimy się na innym bohaterze muzycznego półświatka.
Do realizacji strony muzycznej został zatrudniony niejaki Tom Holkenberg – młody mafiozo, znany też jako Śmieć XL, ex-DJ, protegowany najbardziej wpływowej grubej ryby z Hollywood: dona Zimmera. Zbrodnie Holkenberga są powszechnie znane: wtórność, kiepski warsztat, stawianie na elektroniczne pitolenie oraz brak jakiejkolwiek bazy tematycznej. Pokazywały to głośne sprawy „Deadpoola” czy „Batman v Superman”, gdzie sądzono go wspólnie z jego mentorem. Dopiero po spotkaniu Szalonego Maxa wydawało się, że dojdzie do zmiany i nigdy więcej o jego zakapiorskich czynach nie usłyszymy.
Maestro nadal stosuje proste środki, ale nabiera coraz większej pewności siebie oraz brzmi po prostu lepiej. Zamiast walić w gary jak zwykle, sięga po smyczki, ze szczególnym wskazaniem na wiolonczelę. I to ona tworzy mocny temat Jamesa Bulgara, który pojawia się w „Boston Crime Lord”, nabierając przygnębiającego, wręcz mrocznego klimatu. W tle słychać także nieprzyjemne tło elektroniczne. Motyw ten pojawia się jeszcze wielokrotnie, stając się silnym fundamentem, bez którego wszystko trafiłby pewnie szlag (m.in. „You’ll Be Sorry”, „Boston Globe” czy „Strictly Criminal”).
Skoro to film o mafii, to nie mogło zabraknąć również bardziej dynamicznych fragmentów. I tutaj smyczki ożywiają się, wspierane dodatkowo przez pulsującą elektronikę („No Drugs, No Murder”). Sporadycznie odzywa się gitara elektryczna (świdrujące „When You Wake Up In The Morning”), szybki fortepian („It’s The Beginning”) czy kotły rodem z rasowych horrorów („Martorano” z gwałtownym atakiem smyczków). Niby mamy do czynienia z jednym i tym samym motywem, ale daje on bardzo mocnego kopa.
Największym zaskoczeniem oraz highlightami soundtracku są z kolei fragmenty dramatyczne, przedstawiające bardziej prywatne oblicze bohatera. Czuć to już w „My Boy”, gdzie smyczki dosłownie chwytają za gardło i nie puszczają do ostatniej nuty. Podobnie jest w przygnębiającym „I Will Pull The Plug Myself”, pokazującym dramat Whitey’a nie godzącego się ze śmiercią swojego syna. Tak samo w elegijnym „Take Care Kid”, gdzie wszystkie te, coraz bardziej intensywniej grające instrumenty niemal wyciskają łzy u odbiorcy. Czegoś takiego nie spodziewałem się po muzyce do filmu sensacyjnego.
Holkenberg dokonuje niemożliwego, niczym Terence Blanchard w „25. godzinie”. Jego score opiera się właściwie na jednym tylko temacie, ale w żadnym wypadku nie przynudza. Nie jest on może tak finezyjny jak u Amerykanina, jednak Holender konsekwentnie i prosto (ale nie prostacko!) tworzy gęstą atmosferę, nie uciekając się zarazem do swojego prymitywnego zestawu tricków. Paradoksalnie jego muzyka lepiej wypada na albumie, niż na ekranie, gdzie stanowi jedynie solidne tło dla wydarzeń.
Junkie XL wyprowadził mnie w pole, ale dalej będę go tropił. Ma facet dwa wyjścia: albo wróci do starych grzechów i zacznie kolejny raz partaczyć swoją "śmieciową" muzyką, albo znajdzie się jakiś producent, który zaryzykuje i zaproponuje mu pracę przy czymś kompletnie nieoczywistym, na przykład komedii romantycznej. Czas pokaże. Poza solidnym rzemiosłem (w przypadku tego twórcy to akurat plus) na płycie przeszkadza troszkę brak chronologii, ale to drobiazg. Ostateczny wyrok w tej sprawie to trzy i pół nuty, a śledztwo trwa…
0 komentarzy