Mimo dość nierównej filmografii oraz kilku wątpliwych wyborów, sir Ridley Scott pozostaje reżyserem bezkompromisowym, który nie boi się żadnego gatunku X muzy, i który potrafi w każdej z jej odnóg stworzyć jakieś arcydzieło. W kinie wojennym takim stemplem z pewnością opatrzyć można „Helikopter w ogniu” – niemalże dokumentalny zapis amerykańskich interwencji w Somalii we wczesnych latach 90., które skończyły się dla marines prawdziwą lekcją pokory i przetrwania.
Przy wielu ogromnych plusach tego dokonania, jakimi bez wątpienia pozostają perfekcyjne zdjęcia Sławomira Idziaka oraz pęczniejąca od znakomitych, w chwili premiery w większości jeszcze nieznanych nazwisk obsada, olbrzymią siłą nośną pozostaje dla fabuły także ścieżka dźwiękowa. Jej autorem został oczywiście Hans Zimmer, dla którego była to już piąta współpraca z brytyjskim reżyserem. Dla wielu również ostatnia warta uwagi – po późniejszym o dwa lata, dość chłodno przyjętym „Matchstick Men” drogi obu twórców rozeszły się. Scott związał się z paroma uczniami Zimmera, a sam Hans rozpoczął trwającą wciąż kolaborację z Christopherem Nolanem.
Jak wiadomo, Zimmer od czasu założenia Media Ventures (dziś Remote Control Productions) rzadko kiedy tworzy muzykę sam. Tym razem, prócz osób wyszczególnionych na trackliście, za partyturą do BHD kryje się sztab złożony z następujących nazwisk: Michael Brook, Craig Eastman, Heitor Pereira, Martin Tillman, Mel Wesson, Jeff Rona, Jim Dooley i Ilan Eshkeri. Część z nich od ładnych kilku lat z powodzeniem rozwija solowe kariery. Szczęśliwie ten tłum kucharzy obrodził w owej chwili zarówno w smakowite, jak i wyjątkowo syte danie. Inna sprawa, że w przekroju twórczości Hansa pozostaje ono ciut niedocenione.
Jest też tworem na wskroś wyjątkowym, gdyż nie znajdziemy w całym dorobku Niemca równie osobliwego, tak mocno oryginalnego projektu, jak ten. Choć akcja filmu rozgrywa się w Afryce, co mimo wszystko dobrze oddają nuty, daleko „Helikopterowi…” do tradycyjnego pojęcia tamtejszej stylistyki, z której Hans korzystał wielokrotnie na przestrzeni dekad. Energiczne, wręcz drapieżne brzmienie oraz eklektyczny, polany mocno współczesnym sosem miks elektroniki, klasycznego instrumentarium oraz egzotycznych rytmów jest zatem tyleż niesamowicie ciekawym doświadczeniem, co niekiedy niełatwym do przyswojenia poza filmem materiałem.
Na ponad godzinnym albumie mamy bowiem z jednej strony wysoce przejmujące, dostojne, oparte o niemal elegijne wokale melodie pokroju otwierającego całość „Hunger”, „Still”, opatrzonego głosem Lisy Gerrard „Gortoz A Ran – J'Attends” czy odpowiednio patetycznego (i chyba najbardziej przystępnego tutaj) „Leave No Man Behind”, w których da się wychwycić także elementy z muzyki celtyckiej (oparte o werble i wiersz Thomasa Moore’a „Minstrel Boy”). Z drugiej strony bez pardonu uderzają w nasze uszy gitary elektryczne, perkusja, sample i fragmenty typowo hard rockowe, metalowe nawet („Chant”, „Synchrotone”), a niekiedy zahaczające i o swoisty hip-hop („Barra Barra”, „Bakara”).
Taki dualizm miał w założeniu oddawać – i na ekranie robi to znakomicie – konflikt dwóch odmiennych narodowości, stworzyć zderzenie obu kultur. Nie można jednak zaprzeczyć, iż poza kontekstem przypomina to jeden wielki eksperyment brzmieniowy, w którym nie znajdziemy wyraźnej linii melodycznej lub konkretnej myśli wiodącej – za to sporo improwizacji, awangardowych, "brudnych" dźwięków oraz iście brutalnych tematów. Zimmer i spółka unikają tu stereotypów jak ognia, dalecy są od powielania schematów, idą na żywioł i doskonale się im to udaje. O dziwo jest to wszak spójna koncepcja, pozbawiona dysonansów lub kiksów. Ale taki styl potrafi się niekiedy dać we znaki, odbija się na szeroko pojętej słuchalności, a co za tym idzie również przyjemności z obcowania z soundtrackiem.
Jakkolwiek nie jest to więc pozycja, którą szczerze można by było polecić nowicjuszom w temacie, to jednak warto poświęcić jej trochę czasu, cierpliwości oraz chęci. Wydanie Decca jest zarówno niechronologicznie ułożone, wypełnione posępnym underscorem, jak i posiada pewne braki w kontekście filmowej narracji. Lecz jest naprawdę solidnie zmontowane, a jego specyficzna atmosfera i quasi koncertowa, luźna natura sprawiają, iż płyty słucha się jednym ciągiem, bez specjalnego znużenia. Jeśli ktoś jeszcze nie zna – warto. 4,5 nutki to moja faktyczna ocena tej ilustracji.
P.S. TU pełna lista wykorzystanych w filmie piosenek i utworów źródłowych.
Nie jest to łatwa praca, ale docenić należy jej barwność i eksperymentatorski wydźwięk. Synchrotone i Leave No Man Behind często gości w mojej playliście.