O przelewającym się od jakiegoś czasu przez festiwalowe ekrany „Birdmanie” można mówić w kategoriach wydarzenia roku. Fenomenalne kreacje aktorskie, na czele z wskrzeszonym z niebytu Michaelem Keatonem; znakomita, rozbita między rzeczywistość, a fantazję fabuła, którą w dodatku genialnie uzupełnia strona techniczna (całą akcję przedstawiono jakby w jednym ujęciu). Wszystko to sprawia, że od filmu nie można oderwać oczu. A co z uszami?
Reżyser, Alejandro González Iñárritu, współpracował wcześniej głównie z Gustavo Santaolallą, co zaowocowało muzycznym Oscarem za „Babel”. Teraz sięgnął po innego przyjaciela, cenionego perkusistę, Antonio Sancheza – i tenże wybór mógł skończyć się podobnie, bowiem „Birdman” wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom i daleko mu do standardowej ścieżki dźwiękowej. Idealnie wpisuje się więc w gusta Amerykańskiej Akademii, która zwykła cenić sobie przecież nietypowe rozwiązania (lecz, jak się okazało, nie bardziej od wybiórczo restrykcyjnego regulaminu, jaki pracę zdyskwalifikował).
Nagrody nagrodami – muzyka powinna jednak umieć bronić się bez nich. I „Birdman” to potrafi, przynajmniej w podstawowym założeniu. Chociaż wszystko rozbija się o dość prosty i jednocześnie niezbyt wyszukany pomysł oparcia ilustracji o perkusyjne improwizacje, to taki podkład idealnie sprawdza się na ekranie, świetnie oddając zarówno chaos przygotowań do zbliżającej się wielkimi krokami teatralnej premiery i towarzyszących temu zakulisowych konfliktów, jak i bajzel w życiu głównego bohatera – emocjonalny, rodzinny, psychiczny. Solówki Sancheza na bębnach i talerzach wychodzą zresztą wprost od popapranej świadomości przebrzmiałego aktora, który teraz próbuje w wielkim stylu powrócić i udowodnić nie tylko innym, ale i sobie, że jeszcze ma coś do powiedzenia. Stąd muzyczny podkład jest bardzo dynamiczny, agresywny i często drażniący, a przy tym sprawiający wrażenie nieuporządkowanej myśli, która nie potrafi zdecydować się na konkretny kierunek.
‘Walenie w gary’ świetnie uzupełniają także liczne utwory klasyczne – w większości spokojne, wyważone, o romantycznym zacięciu. Z wielką klasą i gracją dochodzą z głośników, stanowiąc zarówno dla eks-herosa, jak i dla widza momenty odpowiedniego wyciszenia, zgrabnie kontrastujące z ‘hałasem’ Sancheza. Czego tu zresztą nie ma – Rachmaninov, Mahler, Ravel, Czajkowski, Adams. Nic dziwnego, że jeśli szukać gdzieś jasnych punktów ptasiego soundtracku, to właśnie tutaj – szczególnie na końcu, w ekspresyjnym finale, gdzie do głosu dochodzą m.in. chóry.
Dużym problemem jest jednak wydanie płytowe. Przede wszystkim jest ono dużo za długie, bo sięgające blisko 80 minut, z czego zaledwie cząstka tego, to oryginalny score. Kompozycje Sancheza są przy tym ironicznie wręcz krótkie, bo oscylują w dużej mierze wokół minutowych fragmentów. Wszystkie są w dodatku grane na jedno kopyto, więc bardzo szybko zbijają się w jedną, niezbyt przyjemną ściankę dźwięku. Cały sens tej ścieżki i tak zawiera się w najciekawszym, wieńczącym ją „The Anxious Battle For Sanity”. Resztę zwyczajnie można sobie było darować pod względem wydawniczym, zwłaszcza, że jest to stricte funkcjonalna tapeta, a nie muzyka, którą można sobie zapuścić w wolnej chwili.
Oddzielono ją przy tym dość stanowczo od utworów źródłowych (nie wszystkich zresztą – po pełną listę odsyłam TUTAJ), co nie do końca służy odsłuchowi, gdyż obie strony nie nawiązują dialogu między sobą i odbiorcą, i oba stają się przez to hermetycznie jednostajne, wręcz nużące. Co by o takim Czajkowskim nie mówić, to jednak jego dwunastominutowa symfonia, wrzucona pomiędzy bliźniaczo podobne i niewiele krótsze fragmenty, nie tylko nie zrobi na odbiorcy wrażenia, ale i zwyczajnie go zmęczy – o ile ten w ogóle zdoła dobrnąć do tej części materiału. Odsłuch albumu warto więc albo podzielić na etapy, albo też spróbować ułożyć go wcześniej chronologicznie względem filmu.
Jakby jednak nie było, „Birdman” jest pozycją do smakowania tylko i wyłącznie na dużym ekranie (i za to finalnie daję 2,5 nutki). Album jest wątpliwym, dalekim od atrakcyjności doznaniem nawet po seansie, gdyż muzyka nie stanowi z obrazem nierozerwalnej struktury, do której poszczególnych fragmentów chciałoby się jakkolwiek wracać poza kadrem. W przeciwieństwie do filmu nie jest to soundtrack, który wprawi nas w euforię, odpowiedni nastrój, zapewni satysfakcję, rozemocjonuje… Tym samym płytę nawet nie tyle ciężko jest komukolwiek polecić, co zwyczajnie idzie poddać w wątpliwość jej istnienie.
P.S. Recenzja ta ukazała się wcześniej na zaprzyjaźnionym portalu Filmmusic.pl.
Sam film to petarda. Jednak muzyka (only perkusja) jest chyba tylko eksperymentem broniącym się tylko na ekranie. Ocenę podciągam tylko za fragmenty muzyki klasycznej.
Ale to „2” dla Czajkowskiego czy Ravela to dlatego, bo takie słabe, czy co?
„Wrażeniometr…czyli subiektywny miernik wrażeń, jakie wywołują poszczególne utwory” – to chyba mówi wszystko 🙂 Poza tym nigdy nie dawałem ocen za nazwiska, ani za sam fakt bycia klasyką.
No to fail po całości, bo to imo akurat najlepsza część tej symfonii. Lepiej zostań przy filmówce, a klasyki w ogóle nie oceniać (zwłaszcza tą samą miarą 🙁 )
Co mnie obchodzi, że to najlepsza część symfonii – ja tu nie oceniam symfonii, tylko soundtrack i jej rolę w nim, wrażenia, jakie wywołuje na tym konkretnym albumie. Poza tym strona nazywa się muzykafilmowa, a nie muzykaklasyczna, więc nie hi(p)steryzuj, jakby Ci się świat zawalił, bo ktoś ma inne zdanie od Twojego.
To po kiego oceny przy klasyce jak to muzykafilmowa. A 2 dla Ravela przy trójkach dla Sancheza wygląda naprawdę słabo. Ale to moja opinia. Bez odbioru.
Jak to dlaczego? Bo to część soundtracku. Mam nie oceniać, bo Ty masz inne zdanie? Bez jajec.
A ja najbardziej lubię pierwszą część tej symfonii i nasze trzy różne opinie doskonale oddają subiektywny charakter wrażeniometru 🙂
Przy całej słabości wydania płytowego uważam dawanie dwóch nutek muzyce, która tak dobrze działa w filmie, za szalenie krzywdzące.
Dwóch i pół 🙂 I jest to wykładowa filmowej i albumowej bytności, a koniec końców i tak oceniamy głównie wydawnictwo płytowe właśnie.