Luc Besson praktycznie całe swoje dzieciństwo spędził nad i pod wodą. Jego rodzice byli instruktorami nurkowania, a on sam tak mocno zatracił się w oceanicznej głębi, że planował zostać biologiem specjalizującym się w życiu delfinów. Wypadek sprawił, że stało się inaczej. Lecz Francuz nigdy o otchłani nie zapomniał, po latach dając upust swojej fascynacji w prawdziwym fresku na ten temat – „Wielkim błękicie”, którego ogrom dla wielu widzów tkwi nie tylko w samym tytule.
Dziś uważany za najlepsze dokonanie reżysera, w chwili premiery wzbudzał różne odczucia zaburzone w dodatku kilkoma różnymi wersjami wodnej wizji. Tradycyjnie w dystrybucji namieszali Amerykanie, którzy na potrzeby rodzimego rynku mocno film pocięli i nagrali doń całkowicie nową ścieżkę dźwiękową. Autorem substytutu został Bill Conti – jego praca, choć ładna i klimatyczna, to jednak aż nadto oczywista muzyka, z wplecionymi pomiędzy nuty imitacjami odgłosów delfinów. Nigdy nie została ona wydana. W sieci dostępna jest jedynie 18-minutowa suita i bootleg z 22 utworami, o całkiem niezłej jakości nagrania.
Oryginalna i absolutnie niepodrabialna, nagrodzona Cezarem ilustracja to natomiast robota Erica Serry, który również wspiął się na wyżyny swoich umiejętności kompozytorskich (wszak w pierwszej kolejności był muzykiem scenicznym), tworząc score jaki nie tylko nadaje ruchomemu obrazowi unikalnego klimatu i olbrzymiej sugestywności wyrazu, ale też bardzo dobrze radzi sobie jako odrębne dzieło. O tym, że „Le Grand Bleu” żyje od lat własnym życiem świadczy nie tylko olbrzymia ilość już sprzedanych egzemplarzy, ale też liczba wydań tej ścieżki, jakie w dodatku różnią się od siebie jeszcze w zależności od miejsca tłoczenia.
I tak, już przy okazji premiery filmu ukazała się wersja podstawowa soundtracku, na której znaleźć można odpowiednio 14 (USA) oraz 19-20 utworów (Francja, Niemcy). 19 ścieżek posiada również francuska edycja na 10-lecie produkcji. W tym samym kraju wypuszczono także box łączony z muzyką do „Piątego elementu” tegoż kompozytora. Istnieje jeszcze półgodzinny Vol.2 z 14. utworami oraz tzw. Integrale, gdzie na dwóch krążkach skupiono wszystkie 33 utwory z wcześniejszych edycji. Za wszystkie te płyty – nadal bardzo łatwo dostępne – odpowiada Virgin Records. Tym większe było zatem zaskoczenie, gdy parę lat temu niejakie Wagram Music wyskoczyło znienacka z odstrestaurowanym technicznie albumem, który mieści w sobie 22 tematy z filmu, w tym trzy wersje demo.
I od razu trzeba napisać, ze wieńczące kompakt, wstępne i bardzo surowe aranżacje „La Raya”, „Let Them Try” i „The Big Blue Overture” nadają się jedynie do kosza. To okropnie tandetne, mocno niedopracowane fragmenty, których naprawdę nie warto słuchać, aby nie zepsuć sobie dobrego zdania o ich powszechnie znanych odpowiednikach – być może niekiedy także już lekko trącącymi myszką (głównie taneczne, wyjęte jakby wprost z parkietu „Let Them Try”), ale na pewno zdecydowanie lepszymi jakościowo i dalece piękniejszymi w swej naturze.
Mimo kilku bardziej ilustracyjnych, tudzież typowo dramatycznych fragmentów, które nie trafią do każdego bez znajomości kontekstu („Sailing to Death” czy „Leaving the World Behind”) taka to właśnie muzyka: piękna, niesamowicie romantyczna, mocno natchniona. Owszem, chwilami ocierająca się o lekki kicz – zwłaszcza w co bardziej komediowych, luźniejszych i zabarwionych popowym brzmieniem fragmentach pokroju „Spaghetti del Mare” lub „Between the Sky-Scrapers”. Ale Serra ani razu nie przekracza granicy złego smaku. Jego (arcy)dzieło zawsze, nawet w najmniej zjadliwych momentach ma do zaoferowania coś w zamian, nieustannie fascynuje – czy to swoistym mistycyzmem kryjącym się w nutach, czy też ogromną pasją i miłością w nich zaklętych.
Począwszy od hipnotyzującego otwarcia, jakim jest wspomniana „Owertura” z elektroniką przywodzącą na myśl język wodnych ssaków, przez cudownie rozluźniające „Deep Blue Dream” i romantyczne „Water Works” z dodatkiem pilnujących tempa świerszczy (sic!); przepiękne solówki saksofonu w „Huacracocha”, swoisty koncert natury w „Homo Delphinus” i efektowne chóry „The Monastery of Amorgos”, aż po podsumowującą całość, nostalgiczną balladę „My Lady Blue", którą tradycyjnie wykonuje sam Serra – zanurzając się w poszczególne melodie trudno nie odpłynąć, nie dać się uwieść błękitnym marzeniom, sile ich oddziaływania.
Co prawda tu i ówdzie daje o sobie znać wiek kompozycji, która wkrótce skończy już 30 lat (!!!), lecz mimo drobnych mankamentów o technicznym rodowodzie, ten blisko godzinny album to prawdziwa maestria barw, emocji, inspirującej liryki. Całościowo natomiast „The Big Blue” bezsprzecznie pozostaje istną poezją muzyczną, która nigdy nie brzmiała przy tym lepiej jak tutaj. Absolutnie rekomendowane wszystkim melomanom – nawet tym, którzy nie raz śnili już o niebieskim królestwie delfinów.
Ot taki klasyk, że jakakolwiek próba uzasadnienia oceny mija się z celem.
Dzieło doskonałe. Bez dwóch zdań.