Ziorg pracuje we Francji. Dogląda i ma pod opieką osiedle bungalowów przy plaży. Wiedzie spokojne, ciche życie, pracuje sumiennie, a w wolnych chwilach pisze. Pewnego dnia do jego uporządkowanego świata wkracza Betty (zjawiskowa Béatrice Dalle) – młoda, piękna kobieta. Jest dzika i nieobliczalna. Nieokiełznany temperament Betty wkrótce wymyka się spod kontroli. Zorg zaczyna sobie zdawać sprawę, że kobieta, którą kocha powoli popada w obłęd. Czy ich miłość zdoła przetrwać? Tyle o filmie (opis wzięty ze strony poświęconej wydaniu DVD), który w oryginale znaczy tyle, co "37.2 stopni rano" i taki też tytuł ma książka Philippe Djian, na podstawie której film powstał. Niestety samego obrazu nie miałem przyjemności obejrzeć – cieszy się on w ogóle małą sławą w Polsce. Choć ostatnio wydano nawet płytę DVD z tym filmem, to niestety patrząc na specyfikację tegoż serce się kraja…
Co do muzyki, to odpowiada za nią nie kto inny, jak Gabriel Yared. I mogę śmiało stwierdzić, że pokazał on tu prawdziwy kunszt kompozytorski, tworząc partyturę tyleż oryginalną, co piękną. Zanim jednak przejdę do właściwej recenzji, jeszcze drobna uwaga na temat wydania soundtracku i relacji z filmem. Otóż jest to jedyne wydanie, które ukazało się dwa lata po obrazie. Nie było wznowień. Sam film natomiast posiada aż trzy wersje. Pierwsza trwa dwie godziny i jest to wersja zwykła, jaka gościła także w polskich kinach. Istnieje natomiast wersja reżyserska w dwóch odsłonach – najdłuższa, 185-minutowa. Jedna z nich zapowiadana jest właśnie jako to wspomniane wydanie DVD. I na to właśnie chciałbym zwrócić uwagę, bowiem niecałe 40 minut muzyki, jak na trzy godziny filmu to trochę mało. Nie jest to jednak żaden przytyk (przynajmniej do momentu, w którym obejrzę ów obraz), a drobna uwaga, mająca na celu uwydatnić ten 'problem'.
Ścieżkę otwiera piękny, ale baaardzo melancholijny (żeby nie powiedzieć smutny) saksofon. Przez drobną chwilę jest on absolutnie sam, potem lekko nakreślają go cymbałki, a potem ustępuje się miejsca równie zniewalającej harmonijce, która kontynuuje melodię nieco zmieniając jej ton na lżejszy. Dodatkowo w tle pojawia się jeszcze gitara, a potem także wraca i saksofon. Ta melodia to "Betty Et Zorg" i jest to jeden z głównych tematów, jak mniemam miłosny. I taka jest (z mniejszymi lub większymi odstępstwami) cała płyta, aż do końca. Aż do utworu "Maudits Maneges", który to jest słodką, lunaparkową muzyczką. Poza nim króluje właśnie saksofonowa melancholia, smutek i żal, odrobina wariacji i kilka fragmentów trzymających w napięciu. Jeśli mogę porównać to do innego blue (notabene samo słowo blue, tłumaczone z angielskiego, wydaje się tu być na miejscu), a mianowicie "Big Blue", to powiem, że w obu tych pozycjach zawarta jest pewna doza tęsknoty i nieśmiertelnej miłości. Oczywiście w Betty jest to bardziej widoczne, przez co człowiek cały czas ma wrażenie, że to wszystko to już tylko wspomnienia – coś, co nie wróci.
Wracając jednak do utworów – już drugi z nich jest dość odmienny od tematu przewodniego. W "Des Orages Pour La Nuit" także wyczuwalny jest żal, ale też i pewny rodzaj niepewności i zagrożenia (świetne chóry wspomagające instrumenty). Z podobnych ścieżek warto nadmienić "Le Petit Nicolas" ze świetnym fortepianem oraz "Comme Les Deux Doigts De La Main" z niesamowitą elektryczną gitarą i syntezatorami – to utwory tyleż niepokojące, co intrygujące. Utwory 'śmielsze' i te bardziej wesołe to np: "La Poubelle Cuisine", w którym mamy nieco podobną ferię dźwięków, co w "Maudits Maneges", tyle, że tutaj w formie jarmarcznej; "Humecter La Monture", który też jawi się jako bardziej elektroniczne dzieło, stylowo jest natomiast typowo figlarną melodią; "Gyneco Zebre", czyli z kolei trochę brazylijska muzyczka – taneczna, typowo karnawałowa. Dalej mamy jeszcze "Chile Con Carné" – coś na wzór łagodniejszej wersji poprzedniczki oraz "Lisa Rock" – bardzo taneczny utwór z pogranicza rock'n'rolla.
Z melodii smutniejszych, refleksyjnych, tudzież rozmarzonych przypomnę temat główny, który powraca w następujących tytułach: "Zorg Et Betty", "Un Coucher De Soleil Accroché Dans Les Arbres" i "37°2 Le Matin". Za każdym razem (poza "Zorg Et Betty", który jest zwykłym reprise) w nieco zmienionej formie. Poza nim warto wymienić jeszcze "C'est Le Vent, Betty", gdzie fortepian łączy się z elektroniką i powraca melodia z "Comme Les Deux Doigts De La Main"; oraz "Le Coeur En Skai Muave" – nieco ascetyczny fragment, przy którym łatwo się rozmarzyć. Ponadto mamy tu też kilka typowo leniwych czy wręcz sennych melodii, do których zaliczyłbym kolejno "Cargo Voyage" i "Bungalow Zen". W tych dwóch pozycjach muzyka nigdzie się nie śpieszy i powoli opisuje to, co ma opisać. Łatwo się przy nich odprężyć.
Jak wynika z powyższego, to nie jest to taka strasznie smutna i melancholijna płyta, jak zapowiadałem. A jednak! Mimo tych wszystkich lżejszych i wesołych melodii, to właśnie tęsknota i żal przeważają i takie wrażenie pozostawia krążek. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu – płyta nie dołuje. Po prostu po jej odsłuchu zostaje jakieś takie dziwne poczucie utraconych chwil i miłości. I właśnie w tym momencie żałuję, że nie miałem przyjemności zapoznania się z filmem, aczkolwiek gdy tylko tę znajomość nawiążę, to wtedy dopiszę z pewnością 3 słowa do wywodów, jakie w niniejszej recenzji zawarłem…
Myślę, że mogę polecić tę płytę wszystkim. To piękna muzyka i zasługuje na to – tak samo, jak na 4 nutki, które wystawiam bez wahania. Jedynym problemem może być dostępność owej pozycji, aczkolwiek ostatnio sytuacja zdaje się poprawiać pod tym względem…
0 komentarzy