John Madden to kolejny reżyser, który dał się zauroczyć muzycznym stylem Thomasa Newmana i po współpracy przy jednym filmie zaprosił go do kolejnego projektu. Tym razem jednak to nie gorzki dramat sensacyjny, a obyczajowa komedia o grupie brytyjskich emerytów, dla których wyprawa do Indii staje się momentem przełomowym w życiu. Madden, który od ponad 10 lat nie pracował przy komedii, stworzył film wdzięczny, inteligentny i fantastycznie zagrany. Dla Newmana ponowna współpraca z nim stanowiła szansę na zanurzenie się w muzycznej tradycji Indii, do tej pory zarezerwowanej dla A.R. Rahmana.
Newman podszedł do swojej pracy szalenie jednostronnie. Skupił się na oddaniu barw, atmosfery i zapachów Indii, a opuścił europejskich bohaterów tej historii. Nie ma ani jednego tematu, czy melodii podkreślających ich pochodzenie, charakter albo cele. Traci na tym coś, co zwykle stanowi wizytówkę Newmana – empatia. Postacie są osamotnione, zagubione w obcej kulturze i właśnie muzyka powinna stanowić dla nich oparcie. Liryzm jednak, zasadniczo najbliższy bohaterom, również zakorzeniony jest w indyjskiej kulturze i po prostu przy opisywaniu przeżyć angielskich emerytów z klasy średniej brzmi obco (chociaż zdarzają się pozytywne wyjątki, jak przejmująco operujące smyczkami „Mrs. Ainsley”). Liryka w ogóle zdaje się być najsłabszym elementem tej ścieżki. Choć i tu Newman potrafi zauroczyć (bardzo ładne „Assault on the Senses”, czy odrobinę kontemplacyjne „Young Wasim”) to jego ogólne braki powodują, że ścieżce brakuje odpowiedniego zrównoważenia. I nawet jeśli był to celowy zamysł, to nie do końca zdaje się on sprawdzać.
Wykorzystanie muzyki w filmie budzi przy tym jeszcze więcej wątpliwości. Pojawiają się co prawda momenty znakomitego połączenia obrazu i dźwięku (np. w przypadku świetnego „Tuk Tuks” albo całej sekwencji otwierającej), ale zaskakująco często muzyka zdaje się płynąć sama sobie, umiarkowanie nawiązując do tego, co dzieje się na ekranie (w sensie montażu i rytmu sceny). Jeżeli dodać do tego nie zawsze uzasadnione nawiązywanie do muzycznych tradycji Indii, można śmiało wysnuć zarzut lekkiego chaosu – zarówno w znaczeniu czysto technicznym, jak i emocjonalnym. Pierwszy raz zdarza się zresztą, iż podczas seansu muzyka Newmana wydaje się nietrafiona, a niekiedy nawet irytująca.
Na całe szczęście wrażenia te nikną na krążku, który choć nie pozbawiony wad (jak np. kilka zbędnych, króciutkich utworów pokroju „This Is the Day”) i momentów przestoju (odrobina monotonii i nudy daje o sobie dać w środku krążka), to jednak stanowi zgrabnie zmontowaną, ciekawą, a przy tym jakże odprężającą pozycję, która potrafi bardzo pozytywnie nastroić. Całość może co prawda sprawiać nieco jarmarczne, by nie powiedzieć ‘tanie’ wrażenie, typowe dla kultury indyjskiej, ale nawet przeciwnicy twórczości Rahmana powinni się dobrze bawić przy takich momentach, jak otwierające album „Long Old Life”, końcowe „A Bit of Afters”, czy druga połowa „Turning Left”, gdyż te zwyczajnie porywają – zarówno swą lekkością, jak i olbrzymią dawką energii. Co prawda natężenie tej (często dosłownie) krzykliwej muzyki może drażnić, ale krążek jest na tyle krótki, iż nie daje się to mocno we znaki. W tej chwili to zresztą chyba najlepszy orientalny score made in Hollywood.
Jednak poza atmosferą indyjską, o którą kompozytor ociera po raz pierwszy na taką skalę (wcześniej odwiedzał raczej Bliski Wschód – patrz „Towelhead”, czy „Brothers”) te energiczne nuty nie stanowią novum. Co więcej, dosyć łatwo wychwycić tu echa kilku poprzednich pozycji z newmanowskiej dyskografii. Takie okrzyki w „Tuk Tuks” i „Do Your Worst”, jak i charakterystyczne tąpnięcia elektroniki w „Road to Jaipur”, to przecież nic innego, jak „Jarhead”; oniryczny „Night Bus” jako żywo przypomina… „Night Drive” z „Josh and S.A.M.”, a co wprawniejsze ucho bez problemu odnajdzie tu także nieco stylistyki użytej w „Revolutionary Road”, czy też kilku innych prac kompozytora z ostatnich lat. Bynajmniej jednak nie świadczy to o lenistwie czy braku idei na egzotyczną przygodę. Wręcz przeciwnie – zachwyca fakt, z jaką wprawą i łatwością Newman potrafi dostosować swój styl i przekuć wcześniejsze pomysły na coś zupełnie odmiennego i świeżego stylistycznie. Jest to więc swego rodzaju dowód na to, że żaden klimat/gatunek nie jest mu straszny, jak i na to, że wciąż potrafi pokazać on coś nowego – nawet jeśli pojawia się tu i ówdzie lekkie zmęczenie struktury.
Szkoda więc, że tej ścieżce dźwiękowej najbardziej zabrakło rozbudowanego, melodyjnego tematu. Newman ostatnimi czasy bardziej celuje w tworzeniu na rzecz danego filmu kilku małych motywów – często zresztą silnie zrytmizowanych. Przy „Hotelu Marigold” można niemal zapomnieć, że jeszcze niedawno uchodził za jednego z czołowych melodystów Hollywood, a jego piękne, proste i zarazem bogate tematy zbierały słuszne pochwały. Zdaje się jednak, iż kompozytor stracił zaufanie do melodii, na rzecz rozbudowanych, muzycznych faktur. Nie można zaprzeczyć, iż niektóre z nich to majstersztyki, ale pozostawiają jednak po sobie pewien niedosyt. Nawiązując do jego sztandarowego dzieła, „American Beauty”, można powiedzieć, iż oprócz brawury „Dead Already”, potrzebna jest jeszcze wrażliwość „Any Other Name”. Choć z drugiej strony przeciwnicy tradycyjnego, newmanowskiego ‘plumkania’ powinni być ukontentowani. Ostatecznie do finalnej noty dorzucamy jeszcze solidną połówkę.
O takiego duetu jeszcze nie było 🙂 Przyjemna muzyka, ale w sumie szybko się o nie zapomina. 3 z plusem to chyba rzeczywiście słuszna ocena.
A był 🙂
http://muzykafilmowa.pl/recenzja,519,help-the-–-score.html