Film „Julia” znakomitego, węgierskiego reżysera Istvana Szabó („Mefisto”, „Kropla słońca”) to rozkoszna, niezobowiązująca komedia, szalenie elegancka i bardzo zabawna. W sposób szczególny wyróżnia ją jednak kapitalna kreacja Annette Bening jako starzejącej się aktorki teatralnej, która wdaje się w romans ze znacznie od siebie młodszym i mającym niejasne intencje chłopakiem.
Bening jest motorem tego obrazu, dźwiga jego główny ciężar i czyni to w brawurowy sposób. Tym niemniej Szabó zadbał także o najwyższą jakość innych elementów. Akcja dzieje się w latach 30. ubiegłego stulecia i reżyser prezentuje je jako bardzo barwną epokę, wydobywając jej naturalną fotogeniczność, pilnuje także, by towarzyszyła im odpowiednia muzyka, chociaż tu pozwala sobie na swego rodzaju artystyczne nadużycie, które jednak sprawdza się znakomicie.
Muzyka napisana przez Mychaela Dannę sięga bowiem znacznie dalej w przeszłość i to o dobre sto lat. Ma to swój sens, przedstawione w filmie teatralne środowisko zdaje się jakby pozostałością z zamierzchłych czasów, gdy w kulturze coraz bardziej panoszy się kino, poza tym tego rodzaju muzyka ma swój ponadczasowy szyk i klasę, jakże pasującą do eleganckich wnętrz i ekskluzywnych ubrań, wokół których obraca się Julia.
Otwierające płytę „Curtain Up”, prezentujące w pełnej krasie główny temat, to cudowne nawiązanie do klasycznych brzmień, pełne energii dzięki rytmicznemu akompaniamentowi smyczków, a zarazem pełne liryzmu za sprawą prowadzących linię melodyczną solowych skrzypiec. Włączające się w drugiej połowie pełniejsze brzmienie orkiestry, ze szczególnie wdzięcznymi akcentami harfy, dodają całości rozmachu i swoistej godności. „Curtain Up” płynnie przechodzi w kolejny utwór, „The Real World”, gdzie temat główny rozlewa się w nieco łagodniejszy, miękki i poetycki sposób.
Ta melodia na albumie powtarza się jeszcze nie raz. Aranżowana jest za każdym razem w niemal identyczny sposób (nawet instrumentem wiodącym z rzadka nie są skrzypce), wzbogacana jedynie urokliwymi przybudówkami przed lub po jej wybrzmieniu. Ma w sobie jednak tyle czaru i uroku, że doprawdy trudno się nią zmęczyć. Obficie także towarzyszy filmowi, gdzie jest bardzo wyeksponowana i wydatnie wpływa na jego atmosferę i charakter.
Obok tego wspaniałego tematu, Danna prezentuje szereg pomniejszych pomysłów, w większości udanych i ładnie komponujących się w klasycznej strukturze całości, ale z rzadka zasługujących na miano pełnych melodii. Do wyjątków należy skromnie zaaranżowane „Birthday Presents” z ładnie prowadzącym melodię fletem i akompaniamentem pizzicato wiolonczeli, czy powolne „I Saw the Light On”. Kłopot polega na tym, że większość utworów jest śmiesznie krótka. Ponad połowa skomponowanych przez Dannę nie przekracza jednej minuty, a są wśród nich takie kurioza jak trwające 14 sekund (!) „Jimmy’s Magic”. Z tego względu trudno liczyć na rozwój większej liczby tematów. Znacząca liczba tych kilkudziesięciosekundowych, możnaby rzec, akcentów obraca się wokół wiodącej melodii i zostaje przez nią niemal całkowicie zdominowanych. Nie zaskakuje też w tych okolicznościach fakt, iż rozbity tak brutalnie, w swej istocie bardzo słuchalny materiał, wiele traci.
Do tej ostatniej kwestii walnie przyczyniają się też zawarte na płycie piosenki, będące już ukłonem w stronę czasu akcji filmu. Same w sobie są one całkiem przyjemne, jeśli ktoś oczywiście lubi takie, trącące już myszką klasyki muzyki rozrywkowej. Szabó dobrał je bardzo starannie, więc ich teksty i klimat dobrze oddają to, co dzieje się na ekranie. Niestety nie wszystkie z nich posiadają zadowalające brzmienie, a i nie do końca pasują one do klasycznej, oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Na filmie to się nie gryzie – na płycie już tak.
Całość zamyka się w nieco ponad pół godziny (z czego ok. 20 minut to kompozycja Mychaela Danny), pozostawiając poczucie niedosytu, wynikającego głównie z wrażenia, że bardzo dobra muzyka została zepsuta przez fatalną pracę producentów. Poszczególne utwory aż się proszą, aby je połączyć w dłuższe suity, sam chętnie wysłuchałbym 10-15 minutowego utwory zawierającego wszystko, co w tej partyturze najlepsze. Niegłupim pomysłem byłoby też wydzielenie utworów z epoki, nawet jeśli nie na oddzielnym krążku, to przynajmniej na początku lub na końcu płyty. Najlepiej jednak można docenić tę muzykę, po prostu oglądając film, gdzie momentami wypada wręcz zachwycająco. Płyta bowiem stanowi niestety w dużej mierze namiastkę tego wrażenia.
0 komentarzy