Po filmie zrodzonym z założenia, że pisarka musiała przeżyć na własnej skórze to o czym pisała, bo w innym wypadku nie byłoby to tak dobre, nie można się zbyt wiele spodziewać. I rzeczywiście "Zakochana Jane" Juliana Jarrolda to kolejna już historia zakochanego kogoś-znanego, która ani ziębi ani grzeje. Ot, powiela parę schematów, cieszy oczy śliczną Anne Hatheway w roli Jane Austen i… uszy muzyką Adriana Johnstona. Na płycie już nie tak bardzo, ale obrazowi na pewno dodaje wartości. Bo jest taka jaka powinna być – klasyczna, bez ekscesów, bez wielkich potknięć i wyróżników. W tłumie ciężko ją zauważyć, ale na pewno nikt na jej widok nie wzdrygnie się i nie zrobi krzywej miny.
Na potrzeby filmu kompozytor napisał kilka lekkich, romantycznych tematów i melodii, które utrzymane są w bardzo klasycznym tonie – zresztą Johnston daje wyraz temu zorientowaniu score’u zapożyczeniami choćby z "Wesela Figara" Amadeusza Mozarta czy z partytur pochodzących z filmów, których akcja rozgrywa się w tym samym okresie (vide "Marzyciel" Jana A.P. Kaczmarka). Decydując się na taki, a nie inny muzyczny język, kompozytor zapewne brał pod uwagę trzy czynniki. Akcja filmu rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX wieku, więc pewne instrumentarium jest z góry narzucone. Przedstawiona w "Zakochanej Jane" historia jest raczej niezbyt wyszukana: niby romans, ale bez żadnych iskier, niby melodramat, ale bez większego dramatu, więc i muzyka nie powinna być przesadnie zobowiązująca. Wreszcie, obraz w reżyserii Jarrolda czerpie sporo z "Dumy i uprzedzenia" Joe Wrighta – i fabularnie i stylistycznie. Johnston uznał więc, że stosownym będzie zaczerpnięcie paru pomysłów z pracy Dario Marianellego do wspomnianego dzieła Wrighta. Oryginalności więc tu nie znajdziecie.
Nie znajdziecie też jakiegoś mocnego punktu zaczepienia, tematu, na którego silnych barkach utrzymałaby się cała partytura. Kompozytor poszedł nieco inną drogą – proponuje kilkadziesiąt minut urokliwego, miłosnego i skądinąd bardzo przyjemnego grania, głównie na fortepianie i smyczkach. Te dwa muzyczne środki idealnie wpisują się w gatunkową i epokową konwencję, skutecznie przenosząc nas na angielską prowincję końca XVIII wieku. Szczególnie początek płyty z bardzo romantycznym i melancholijnym utworem "First Impressions", który, gdy słucha się go z zamkniętymi oczami, potrafi wprowadzić w swego rodzaju błogi stan. Przyznam, że chociaż Johnston korzysta w tym miejscu z niezbyt wyszukanych środków, a sam temat nie uderza pomysłowością, to jednak w tej delikatnej, fortepianowej melodii jest coś ujmującego – nie na tyle, by uczynić z niej tematyczny fundament dla całego score’u, ale wystarczającego, by zainteresować słuchacza i nastawić go optymistycznie na to co czeka go dalej na płycie. W pierwszej części soundtracku pojawia się także trochę folkloru: najpierw w "The Bassingstoke Assembly" i nieco później w utworze "Laverton Fair" – oba utwory pochodzą z repertuaru tradycyjnych bali organizowanych dla miejscowych śmietanek towarzyskich i służyły zebranym gościom jako akompaniament do tańca. I faktycznie, skoczne, smyczkowe melodie, ubarwione fletem czy też trąbką, nawet kilkaset lat później potrafią poderwać do tańca. Interesujący jest także utrzymany w charakterystyce walca "Bond Street Airs" – na płycie zdecydowanie brakuje więcej podobnych utworów z charakterem.
Większą część wydania zajmują kompozycje w duchu otwierającego score "First Impressions" i zamieszczonego zaraz za nim "Hampshire", które same w sobie są naprawdę ujmujące, jednak na dłuższą metę, potrafią znużyć. Nie chciałbym w tym miejscu wyrokować czy rozbicie nieco materiału napisanego przez młodego Brytyjczyka utworami w duchu "Laverton Fair" dodałoby płycie wartości, ale z pewnością jej pierwszą połowę, gdzie takie pozycje się pojawiają, słucha się znacznie przyjemniej, niż dalszą część. Jednak i tutaj pojawia się kilka naprawdę ciekawych utworów. Przeważają tematy utrzymane w konwencji romantycznej, powolnej, czasem radośniejszej, innym razem wzruszającej – "An Adoring Heart", "Mrs. Radcliffe", "A Last Reading" czy smutne "Distant Lives", gdzie podstawową linię melodyczną buduje fortepian. W innej grupie utworów, nieco żywszych, radośniejszych, czasem zabawnych, królują smyczki. Fantastyczny jest niewinny a zarazem zawadiacki "Selbourne Wood", pełen energii "A Game of Cricket" czy żwawy "The Messenger". Oceniając te utwory z osobna, łatwo dać się przez nie kupić – może dzięki ich prostocie, może dzięki przyjemnej melodyce. Jednakże po przesłuchaniu całości, pozostaje nieodparte wrażenie niedosytu, które niestety przeważa w końcowej ocenie.
"Zakochana Jane" obok "Alei snajperów" to prawdopodobnie najgłośniejszy obraz przy jakim pracował Adrian Johnston, a już na pewno najgłośniejszy soundtrack jaki stworzył. Czy najlepszy? Ścieżka dźwiękowa do luźnej biografii Jane Austen nie poraża specjalną oryginalnością, ani słuchalnością poza filmem, ale w połączeniu z nim robi naprawdę pozytywne wrażenie, tematy są bardzo przyjemne w odsłuchu, a orkiestracjom nie można zarzucić nic złego. Podstawowym problemem płyty jest brak wyrazistości. Johnston skomponował miłą dla ucha partyturę, ale niczym jej nie wyróżnił. Żaden utwór nie zapada specjalnie w pamięć. Brak znaków szczególnych niestety skazuje ją na anonimowość.
0 komentarzy