Oscarowy „Kokon” z 1985 roku, szturmem wbił się do kin, łatwo podbijając serca widowni. Zaowocowało to tyleż oczywistym sequelem, co kilkoma innymi, zbliżonymi produkcjami, które próbowano sprzedać na fali popularności filmu Rona Howarda. Za jedną z takowych, o wyjątkowo oryginalnym tytule, odpowiadał sam Steven Spielberg. W rolach głównych znów mogliśmy zobaczyć dziarskich staruszków – notabene parę w prawdziwym życiu – Hume Cronyna i Jessicę Tandy, a muzykę raz jeszcze napisał James Horner, będący na początku złotego i niezwykle płodnego okresu.
W przeciwieństwie do polskiego tłumaczenia, „Bez baterii nie działa” zdołało wypalić. Film nie odniósł co prawda oszałamiającego sukcesu, ale przy relatywnie niskim budżecie swoje zarobił, a i publika wychodziła z kin raczej zadowolona. Również po latach „*batteries not included” ogląda się niezwykle przyjemnie, nawet biorąc pod uwagę dużą naiwność historii, skierowanej głównie do młodszej widowni. Nie ulega wątpliwości, że jest to pozycja doskonale wpisująca się w klimat ówczesnego Kina Nowej Przygody, a więc posiadająca odpowiednio dużo magii i charakteru, by kupić nawet starszych wyjadaczy celuloidu.
Niestety, tego samego nie można powiedzieć o hornerowskiej kompozycji. Maestro, tudzież rozkazujący mu producenci, zbyt mocno zapatrzyli się na specyfikę morsko-kosmicznej opowieści Howarda. W skutek czego wielkomiejska baśń o latających mikrusach otrzymała dokładnie taką samą ilustrację, pozbawioną jednak świeżości i atrakcyjności poprzednika.
Już w otwierającym film/krążek temacie głównym doskwiera słuchaczowi nieprzyjemne uczucie deja vu. Identyczne, swingujące brzmienie, sielski rytm i chwytliwa figlarność melodii mogą się podobać, lecz trudno oprzeć się wrażeniu wyjątkowo nachalnej repety. Temat ten jest zresztą ostoją dość krótkiego albumu, toteż z czasem niesmak staje się większy. Niemniej, to i tak największa atrakcja płyty, którą w przykładowym „Café Swing” dosłownie się chłonie, a nóżka sama chodzi do taktu.
Zdecydowanie gorzej na tym polu radzi sobie inny parkietowy ubarwiacz, czyli „Hamburger Rhumba”. Choć i tutaj mamy do czynienia z uroczym kawałkiem pozornie porywających dźwięków, to jednak gryzie się on odrobinę z resztą materiału, gdyż dysonans w tonacji jest aż nadto odczuwalny. Gorzej, iż poza wyżej przytoczonymi fragmentami, soundtrack nie bardzo ma czym wkupić się w łaski melomana, nawet biorąc pod uwagę jego optymalny czas trwania.
Z pozostałych utworów broni się jeszcze tylko „New Babies”, którego nazwa mówi dokładnie, czego można się spodziewać – delikatnej, słodziutkiej, pociesznej i po części żywiołowej kompozycji, której słucha się po prostu fajnie. Szkoda zatem, iż podobnych doznań nie dostarcza cała ścieżka, na której króluje albo niezbyt angażujący underscore („Arson”) albo irytujący swą dosłownością mickey-mousing („Night Visitor”). Nawet finalne „End Credits”, czyli wiązanka wszystkich najważniejszych motywów filmu, niespecjalnie przekonuje, brzmi jakby bez wyrazu.
Co by jednak nie pisać, to Horner nie zszedł tutaj poniżej pewnego poziomu, a jego – tym razem wyjątkowo odtwórcza – praca ma w sobie przyjemne ciepło i dobrze wypada w konkretnych scenach. Dostaje przy tym sporo miejsca na oddech, gdyż z powodu braku materiału źródłowego sama spełnia niekiedy tą funkcję (rzeczone, około jazzowe tematy). Jeśli zatem dobrze wspominamy film Matthew Robbinsa, to będąca od lat białym krukiem płyta, raczej zaspokoi głód nut. Ale niekoniecznie wzbudzi emocje. To jedna z tych ścieżek dźwiękowych, która bez kontekstu nie zawsze działa. A przynajmniej nie tak dobrze, jak „Kokon”…
P.S. Piosenka, którą nucą bohaterowie filmu, to „Let's Have Another Cup of Coffee” Irvinga Berlina, pochodząca z musicalu „Face the Music”.
Jeden z tych Hornerów, którego nie mam w swojej kolekcji, a do którego wracam dosyć często. Film przesympatyczny, a muzyka po prostu w nim działa. 3,5 niech poleci.