Któż mógłby przypuszczać, że największy pojedynek sezonu będzie taką porażką, a stojące naprzeciw siebie ikony popkultury zostaną dosłownie spuszczone w kiblu nijakości? A tak ma się właśnie sprawa z szumnie zapowiadanym od ładnych paru lat, a wyczekiwanym od dekad starciu Batmana i Supermana. Starciu, którego ostatecznie w filmie jest tyle, co kot napłakał, a reszta seansu to straszny chaos i nudy. Nic dziwnego, że film poległ zarówno artystycznie, jak i komercyjnie. Oczywiście swoje zarobił, lecz w porównaniu z przepastnym budżetem i ogromnym potencjałem stanowi to marne pocieszenie. Może łzy osładza więc chociaż trochę muzyka Hansa Zimmera w kolaboracji z Tomem Holkenborgiem – inny wielce obiecujący duet, po którym można było spodziewać się cudów?
Niestety i tutaj produkcja Zacka Snydera zawodzi – zwłaszcza, gdy przyjrzeć się ogromowi pracy, na którą nie żałowano środków. Dość napisać, że prócz HZ i Junkiego XL za muzykę dodatkową odpowiadało jeszcze trzech innych kompozytorów: Steve Mazzaro, Andrew Kawczynski i Benjamin Wallfisch, a nad całością czuwało aż pięciu orkiestratorów. Cóż jednak z tego, skoro rezultatem muzyczny rozgardiasz bez ładu i składu oraz, co gorsza, pomysłu. Ilustracja, która niemal zupełnie nie potrafi się obronić na ekranie, jak i poza nim.
A zaczyna się tak pięknie… „Beautiful Lie” – jak się okazuje tytuł proroczy względem reszty materiału – to świetny, chwytliwy wstęp, w którym znajdziemy wszystkiego po trochu. Jest więc i bombastyczna akcja (perkusja), sporo dramatyzmu (skrzypce, fortepian) oraz nutka elegijnej liryki (przejmujące wokalizy, samotna trąbka w tle), która podkreśla wagę wydarzeń łączących ten film z wydarzeniami z „Człowieka ze stali”. Melodie z tego ostatniego również wybrzmiewają tu i ówdzie, ale wplecione są w całość trochę nieskładnie, bez wyczucia, potraktowane po łebkach (a to wszak kontynuacja historii, jak i rozszerzenie danego uniwersum). Samo „Beautiful Lie” uderza natomiast idealnie w punkt, wywołuje odpowiednie emocje i zgrabnie łącząc ze sobą kilka różnych koncepcji dźwiękowych, potrafi zapisać się w pamięci na dłużej.
Potem jest już niestety tylko gorzej. Co prawda dwa kolejne utwory – „Their War Here” i „The Red Capes Are Coming” (świetna końcówka na smyczki) – również mogą się podobać, także prezentują kilka ciekawych myśli oraz, co ważne, potrafią zaintrygować. Niemniej zaczyna w nich już przeważać przerost formy nad treścią, a do głosu wyraźnie dochodzi niezbyt angażujący underscore i odtwórczy, pretensjonalny styl ze studia RCP.
Ten sam manieryzm grzebie dwa inne jaśniejsze punkty soundtracku – tym razem z końcówki płyty. Drapieżny, oparty o gitarowe riffy motyw Wonder Woman („Is She With You?”), który jako bodaj jedyny tutaj robi wrażenie już w ruchomym obrazie; oraz po części heroiczne, na poły tragiczne „This Is My World”, które z kolei ładnie korzysta z dobrodziejstw przywołanego wcześniej „Man of Steel” i, raz jeszcze, ponurych wokaliz.
I choć żaden z tych tematów, a raczej ułożonych w suity tematycznych założeń, nie zrywa kapci z nóg, ani też nie dorównuje w ekspresji początkowemu „Beautiful Lie”, to można w ich przypadku mówić o w miarę udanej robocie, która nie jest pusta w środku. To również te momenty, które można próbować ugryźć wielokrotnie, także bez znajomości kontekstu, choćby dla samego faktu wyłapania wszystkich detali.
Takowe znajdziemy jeszcze w wieńczącym album kolosie poświęconemu Batmanowi. „Men Are Still Good” aka „The Batman Suite” to 14-minutowa próba nieco innego podejścia przez Zimmera do tej postaci, jak i skonfrontowania jej z Supermanem (znowuż fragmenty z MoS). Mimo całkiem obiecującego wstępu (powraca elegijna trąbka oraz ciekawa zabawa możliwościami skrzypiec) znów mamy do czynienia z niewykorzystanym potencjałem. Bardziej szkicem, niż autentyczną narracją muzyczną. Z aspiracjami, i owszem. Jednak całościowo to po prostu zbyt ciężki do przyswojenia kawałek filmówki.
Zagwozdką pozostaje przy tym poziom wszystkich pozostałych ścieżek, na które składa się już tylko i wyłącznie niekontrolowany hałas – istne walenie w gary poprzecinane dziwacznymi eksperymentami brzmieniowymi, od jakich dosłownie uszy bolą (koszmarne „Must There Be a Superman?” to tylko wierzchołek tragedii). W filmie większość z nich ginie pod natłokiem efektów dźwiękowych oraz kolejnych wybuchów. Na płycie zwyczajnie nie nadają się do słuchania.
A mimo to krążek osiąga niebotyczne wręcz 70 minut. Ba! Istnieje też Deluxe Edition tej muzyki, z dodatkowymi 20 minutami grania, które zamknięto na drugim krążku w pięciu kolejnych utworach. Kompletnie nic nie wnoszą one jednak ani do ogólnego wrażenia, ani tym bardziej do struktury ścieżki. Interes zatem się kręci, tyle tylko, że tym razem ze szkodą tak dla swoich miłośników, jak i zwykłych poszukiwaczy soundtrackowych wrażeń.
Już od kilku dobrych lat dźwigający na swoich barkach superbohaterskie brzemię, Zimmer zaczął się niestety wypalać na tym polu. Maestro sam to zresztą przyznał, tuż po premierze filmu zapowiadając emeryturę od wszelakich Menów. Junkie z kolei, jak to on, dalej udowadnia, że w tego typu kinie znalazł się właściwie przypadkiem i kompletnie się w nim nie sprawdza.
Wspólnie stworzyli niesamowicie rozczarowującą ścieżkę dźwiękową – jeden z najgorszych tytułów sezonu, pogrzebany dodatkowo wygórowanymi oczekiwaniami fanów. Mimo iż sam się do nich nie zaliczam, a w pracy tej znalazłem parę pozytywów, ostatecznie dołączam do tego jęku zawodu. 1,5 nutki to moja faktyczna ocena całego przedsięwzięcia, które polecam sobie raczej darować, obojętnie w jakiej formie.
P.S. W filmie wykorzystano również następujące fragmenty źródłowe: „Night and Day” i „Ev'ry Time We Say Goodbye” Cole’a Portera, „Waltz II (Jazz Suite No. 2)” Szostakowicza oraz tradycyjne melodie „Kang Ling” i „Amazing Grace”.
Hahahahaha jedna nutka, ja pierniczę! Ech, a taki Arnold się marnuje. Co ja bym dał, żeby usłyszeć jego muzykę w takim filmie.
Podejrzewam że producenci byliby przerażeni Arnoldem bardziej niż my Junkiem w tej chwili.
Przynajmniej umie robić action score. Tego RPC-owego walenia w gary nie da się już słuchać.
Do gromkopierdności filmu nawet pasuje, a soundtrack posiada niezłe momenty do których powracam (1,2,3,7,11), ogólnie jednak spore rozczarowanie jest.