Tą przeuroczą komedię – opartą na sztuce Neila Simona pod tym samym tytułem – z Robertem Redfordem i Jane Fondą w rolach głównych polecam gorąco na każdą okazję. Jest to bowiem niezwykle sympatyczny, wielce zabawny film, który w bardzo lekki sposób dotyka tak przyziemnych spraw, jak nowożeństwo oraz pierwsze, własne mieszkanie; a który ani trochę się nie zestarzał, mimo oczywistego ‘oldskulowego’ wdzięku, jakim po latach emanuje.
Sporo do klimatu tej produkcji dodaje muzyka Neila Hefti, choć trzeba przyznać, że bezustannie pozostaje ona w cieniu kapitalnych kreacji aktorskich oraz przyjemnego humoru i nie jest to element, jaki mocno zapada w pamięć podczas seansu. Wyjątkiem jedynie motyw przewodni, z którego zrobiono także piosenkę, a która z kolei zgrabnie ubarwia napisy początkowe, wyznaczając przy tym nastrój dla całej historii. Poza nim jednak muzyka pozostaje raczej na drugim planie, choć bez niej, niczym bez prądu i ogrzewania, byłoby z pewnością strasznie pusto i zimno.
Ilustracja Heftiego – oscylująca wokół jazzu, swingu i bluesa – jest wszak niezwykle ciepłą kompozycją, którą łatwo jest polubić. Spora w tym zasługa tyleż przystępnych, często wręcz tanecznych melodii i ogólnej atrakcyjności brzmienia, co trafnie skromnej ilości materiału, jaki pozostawia sporo miejsca bohaterom i dialogom, jednocześnie samemu mając go wystarczająco, by na spokojnie móc się rozwinąć i poflirtować z odbiorcą.
Blisko pół godziny niespełna 50-letniej muzyki stanowi więc całkiem fajne doznanie, nawet jeśli niekiedy odrobinę jednostajne, zbyt monotonne. Temat przewodni powraca na krążku bowiem stosunkowo często w praktycznie niezmienionej formie, a kompozytor – za wyjątkiem kilku pobocznych ścieżek – właściwie nie urozmaica (acz i nie przesładza) swych nut.
Nie zawsze są one przy tym ciekawe bez ruchomego obrazu – trafia się nieco płaskiego underscore’u i typowo dramatycznej, niespecjalnie frapującej muzyki, czasem zahaczającej nawet o swoisty mickey-mousing, a więc zbytnią dosłowność względem ekranowych wydarzeń. Szczęśliwie momenty te należą do mniejszości, a nad całością bezustannie unosi się swojska, figlarna aura kolejnych, radosnych dźwięków. Inna sprawa, że te są z reguły wielce ulotnym doznaniem i po odsłuchu, podobnie jak po seansie, niewiele zostaje w głowie.
To sprawia, że rzeczony krążek najlepiej jest polecić osobom, które – jak ja – miło wspominają film. Bez jego znajomości nie tracimy wiele – to nadal pozytywnie nastrajający album, przy którym czas mija szybko – lecz odsłuch będzie wtedy ciut bardziej anonimowym doznaniem. Dlatego w tym wypadku najlepiej rozwalić się na kanapie (lub w parku, niekoniecznie na bosaka) i sprawdzić, jak ścieżka ta radzi sobie w produkcji, do której powstała.
0 komentarzy