Pan Wilk i spółka
„…kolejny popis kreatywności…”
Najnowsza animacja studia DreamWorks jest dla mnie sporą niespodzianką. Debiut Pierre’a Perifela osadzono w świecie, w którym ludzie i zantropomorfizowane zwierzęta żyją obok siebie. Tytułowi bohaterowie to gang złodziei, który składa się z klasycznych złoli – wilka, piranii, rekina, węża i pająka. Niestety, ale ostatni skok nie idzie zgodnie z planem, więc Pan Wilk i spółka idą do paki. Powinni tam pójść, jednak największy filantrop świata wpada na pomysł, żeby zresocjalizować ich tak, aby stali się dobrymi obywatelami. Szef gangu przekonuje ekipę, by pójść na ten układ, lecz mają tylko udawać, że się zmienili. Po co? By zrobić kolejny skok, a jako „zmienieni” obywatele będą poza podejrzeniem. Proste, sprytne i genialne – co może pójść nie tak?
Sam film jest inteligentnie napisany, z masą ciętego dialogu, postmodernistycznej zabawy i klimatem niczym w serii „Ocean’s” Stevena Soderbergha czy innego kina gangsterskiego á la Guy Ritchie. Kreska to mieszanka z jednej strony animacji europejskiej, z drugiej japońskich anime (postać pani komendant), z trzeciej amerykańskiej animacji komputerowej. Wszystko bardzo energiczne, dynamicznie zmontowane, z fantastyczną obsadą głosową (Sam Rockwell, Marc Macon, Awkwafina, Zazie Beats, Richard Ayoade) oraz wyrazistą muzyką.
Ale czy może być inaczej, jeśli zatrudnia się Daniela Pembertona? Maestro ma doświadczenie zarówno w animacjach („Spider-Man: Uniwersum”), jak i filmach z gatunku heist movie („Ocean’s 8”). W tym przypadku kierunek muzyczny wydaje się oczywisty – jazz. I to taki z filmów lat 70., spod znaku mistrzów pokroju Johna Barry’ego, Lalo Schifrina, Davida Shire’a czy Quincy’ego Jonesa. Jeśli spodobało wam się, co maestro ugotował do „The Man from U.N.C.L.E.”, to jest dokładnie ten vibe, tylko – jak mawiał klasyk – up to 11.
Wszystko jest tu mocarne – dęciaki, perkusja, klawisze (Hammond i Moog), bas, gitara elektryczna. Może i otwierające całość, krótkie „The Big Bad Wolf” nie zapowiada kopa, lecz elegancko opisuje głównego bohatera, czyli pana Wilka. Płynący bas oraz krótkie wejścia poszczególnych instrumentów (od gitary, przez trąbki, po klawisze) dają sporo frajdy. Ale już motyw „Meet the Bad Guys”, czyli poznanie całej ekipy to wjazd na pełnej mocy, z drobnymi ubarwieniami w rodzaju duetu flet-harfa, skocznego fortepianu czy… skreczowania.
I to na tej estetyce zbudowany jest cały action- oraz underscore, który bawi się głównym tematem. Przykłady? Mocno hammondowe „Let’s Bounce”, leciutkie niczym flet „Push Pop”, „Step 3”, taneczne „Loot Loops”, ciężkie i rozpędzające się „The Dolphin Heist” – to tylko część wariackiego repertuaru jaki proponuje Anglik. Adrenalina leci wysoko, aranżacja jest dopieszczona, zaś kolejne detale nie pozwalają się nudzić. Jeszcze pod koniec filmu ta melodia nabiera bardziej stonowanego, acz głębszego emocjonalnie wydźwięku – jak w „The Sad Guys” czy „Redemption”.
Na szczęście nie jest to jedyna warstwa oraz tematyka „Pana Wilka i spółki”. Kolejna dotyczy tajemniczego złodzieja o ksywie Szkarłatna Łapa, o którym wszelki słuch zaginął. Lecz, jak się okazuje, nie do końca. Obecność tej postaci podkreślana jest za pomocą hinduskiego fletu o nazwie bansuri („Crimson Paw”, „Secrec Hideout”). Drugi element wiąże się z dobrodusznym filantropem, profesorem Marmalade (świnka morska) i obrazuje go fortepian grający w stylu Bacha („Marmalade Prelude”). Z innych, równie dziwacznych instrumentów zadziwia użycie japońskiego taishogoto (mieszanka harfy, akordeonu i cytry) zwanego też harfą z Nagoi („One More Push Pop”).
A im dalej w las, tym maestro częściej miesza tony. Czy to bawiąc się elektroniką (swingujące „The Sharing Laboratory”), dodając delikatne dźwięki opisujące budzącą się dobroć w Wilku („Going to Do Good”, „Save the Cat”, „Bedtime Story”), podkreślaną ciepłym chórem; wreszcie pędzącą na złamanie karku akcją, gdzie szaleje wszystko („So Long Suckers” z gwałtownym Hammondem, „Just Robbing the Place”, pierwsza połowa „Freeway Escape”), zaś rytm narzuca gitara elektryczna. Nie można zapomnieć o finałowej konfrontacji, zachowującej balans między suspensem i dramatem („Double Crossed”, „Evil Masterplan” z militarną perkusją, „Finish Them”). W połowie „Freewaay Escape” wszystko zwalnia, niemal ulegając zawieszeniu i dając miejsce bardzo smutnym smyczkom oraz w finale… gitarze elektrycznej, która pojawia się także na początku „Who Said It Was the End?”. Bliżej tutaj do finału „Thelmy i Louise” Hansa Zimmera, jednak wciąż w optymistycznym tonie, przypieczętowanym solówką Hammonda, która przypomina przyspieszoną melodię z „A Whiter Shade of Pale” zespołu Procol Harum.
Żeby jeszcze nie zwijać interesu, dostajemy aż trzy piosenki napisane specjalnie do filmu. „Good Tonight” prawi o czuciu się tym dobrym (co pasuje do treści filmu) i towarzyszy scenie drugiego podejścia do napadu, a śpiewa ją grający pana Piranię Anthony Ramos. „Feelin’ Allright” wykonuje Elle King – wokalistka rockowo-jazzowa i… córka Roba Schneidera. Jest to wręcz zabójcze połączenie bardzo energetycznego jazzu z gardłowym wokalem. Jest jeszcze „Brand New Day” zespołu The Heavy, czyli najbardziej wyluzowany numer na płycie. Każdy z nich brzmi kapitalnie i będzie częstym gościem mojej playlisty.
Pemberton coraz bardziej rozbisurmania się i szaleje. „Pan Wilk i spółka” to jego kolejny popis kreatywności, której nie da się zamknąć w żadnej szufladce. Anglik wykorzystuje znajomą stylistykę, jednak naznacza ją własnym piętnem i dostarcza masę rozrywki. Czysta zabawa, lecz nie bezczelne kopiowanie. Skok, ale zrobiony z klasą i wyczuciem. 4,5 nutki ode mnie.
0 komentarzy