Nowy film Edgara Wrighta właśnie zajechał do kin i trzeba przyznać, że choć nie dorównuje poziomem jego wcześniejszym, kultowym już komediom, to jest to produkcja idealna na lato – dynamiczna, przebojowa i niezwykle sympatyczna. Ta zgrabna mieszanka akcji, humoru oraz, poniekąd, musicalu dużo zawdzięcza nie tylko doskonale dobranej obsadzie i chemii między postaciami, ale także – a nawet i przede wszystkim – atrakcyjnej ścieżce dźwiękowej.
O tym, że muzyka stanowi główną siłę napędową "kierowcy-dziecinki" świadczy chociażby już samo wydanie soundtracku, który można nabyć zarówno fizycznie, jak i elektronicznie. Ta pierwsza wersja – dostępna także na polskim rynku nakładem Sony – podzielona została na dwie płyty. Pełny materiał sięga tu bowiem aż 142 minut, co w przypadku trwającego nieco ponad dziesięć minut dłużej filmu stanowi absolutnie wszystko, co możemy usłyszeć w trakcie seansu. „Baby Driver” trzeba zatem poświęcić nie tyle dużo uwagi, co czasu. Szczęśliwie nie jest to czas stracony.
30 utworów ułożonych w kolejności chronologicznej – tyle oferuje ta kompilacja, na którą niemal w całości składają się piosenki oraz utwory źródłowe. Zero tym razem ilustracji oryginalnej, bowiem ta zwyczajnie nie miała by tu racji bytu. Wszelkie hity, śpiewane bądź nie, w najgorszym wypadku sprawują się na ekranie solidnie, także wstydu nie ma. Pomimo tak przepastnego wydawnictwa nie ma też mowy o przesycie, gdyż większość z zamieszczonych tu przebojów – dodajmy, iż z reguły mających już swoje lata, a więc dobrze znanych (lecz bynajmniej nie ogranych do bólu) – wchodzi z uszy jak w masło również i bez znajomości filmowego kontekstu.
Jasne, wizyta w kinie jest niezbędna do tego, aby w pełni docenić soundtrack z "bobasa za kierownicą", gdyż bardzo dużo z tych piosenek zyskuje w nim nowy wymiar, ewentualnie buduje wespół z ruchomym obrazem swoiste drugie dno, a i skojarzenia z każdą kolejną ścieżką na trackliście są wtedy odpowiednio silne. Niemniej nawet jako twór autonomiczny składanka ta zwyczajnie potrafi się sprawdzić, dać frajdę – i to nie tylko w czasie jazdy autem podczas wakacyjnych wojaży.
Rzecz jasna taka ilość szlagierów musiała wymusić podział na "lepsze" i "gorsze" momenty, acz, co równie oczywiste, wiele zależy tu od naszych osobistych gustów i preferencji gatunkowych. Na pewno jednak nie wszystkie te nuty równie dosadnie wybrzmiewają w trakcie filmu, a co za tym idzie, tylko część z nich naprawdę wbija się w pamięć.
Do takich pozycji z pewnością zaliczyć należy otwierające całość „Bellbottoms” i „Harlem Shuffle”, w takt których szaleje nasz tytułowy bohater. Charakterystyczne jest również fortepianowe „Unsquare Dance”, które użyto już w zwiastunie filmu. „Kashmere”, „Neat Neat Neat”, „Hocus Pocus” oraz „Radar Love” to kolejne highlighty, użyte głównie (ale nie tylko) w widowiskowych sekwencjach akcji. Jest też hicior legendarnego duetu Simon & Garfunkel, od którego najprawdopodobniej film wziął swój tytuł, oraz nieśmiertelny przebój grupy Queen – „Brighton Rock”. Ten ostatni to bodaj najważniejsza fabularnie pozycja, o której w pewnym momencie bohaterowie nawet rozmawiają, a która następnie powraca w widowiskowym finale. No i nie można zapomnieć o „Easy” w aż dwóch wykonaniach – tradycyjnym, formacji The Commodores oraz solowo-wokalnym od Sky Ferreiry.
Rzecz jasna można tę wyliczankę rozszerzyć jeszcze choćby o nastrojowe „The Edge” Davida McCalluma, popularną melodię „Tequila”, specyficzne „Intermission” zespołu Blur lub słynne „Never, Never Gonna Give Ya Up” Barry’ego White’a. A także utwory, które służą za wizytówki poszczególnych postaci – jak „Debora” i „Debra” oraz „B-A-B-Y”. Lecz nie wszystkie one potrafią zostać z nami na dłużej, nawet gdy film już dobrze znamy. Dobrym przykładem są tu dwa zamykające album kawałki, które jako jedyne powstały specjalnie na potrzeby produkcji. „"Was He Slow?"” to krótki, skreczujący kawałek, który jedynie na ekranie ma swoją rację bytu, a i tam stanowi zaledwie zabawny bonus, samoistnie nie robiący większego wrażenia. Z kolei promujące cały projekt „Chase Me” – dostępne także na odrębnym singlu – to hip-hop pełną gębą, który jest OK, ale nic ponadto.
Czuć zresztą lekko niewykorzystany potencjał tego przedsięwzięcia. Niby poszczególne piosenki i melodie zostały świetnie dobrane do konkretnych scen, ale niektórym brakuje jakby większego pazura i/lub charakteru, aby wyjść poza szeroko rozumiane tło. Część z nich ginie więc w natłoku innych, ciekawszych bądź dostających więcej czasu ekranowego przebojów.
Tę sinusoidę da się usłyszeć również i na płycie, która pomimo to i tak spokojnie może aspirować do miana jednej z lepszych, a już na pewno atrakcyjniejszych pozycji sezonu letniego. To tytuł, do którego będzie się chciało wracać i odkrywać na nowo jeszcze nie raz. Jak najbardziej polecam. Moja ostateczna ocena to 3,75 nutki.
Mimo, że jakimś wielkim fanem utworów wokalnych w filmach nie jestem, to z Baby Driver bawiłem się całkiem dobrze 🙂 Może dlatego, że dużo się tu dzieje i rzeczywiście zestaw dobrany został całkiem zgrabnie pod kątem wzmocnienia fabuły.
Pełna zgoda z Twoją recką Mefisto.