Giuseppe Tornatore kręcił swój dziewiąty pełnometrażowy film fabularny z założeniem, że będzie to jego opus magnum. W ponad dwóch godzinach pragnął zmieścić epicką fabułę rozciągniętą na całe dziesięciolecia, w której miłość mieszałaby się z polityką, rzeczywistość z magią, a codzienne życie z wielkimi zwrotami historii. Nie bez powodu skalę jego ambicji porównywano z „Amarcordem” Federico Felliniego. Gdy jednak doszło do oceniania gotowego dzieła, krytycy byli raczej wstrzemięźliwi i ogólnie panowała zgoda, że Tornatore nie udźwignął ciężaru swych własnych zamierzeń. W moim odczuciu „Baaría” broni się jednak rozmachem realizacji oraz intensywnością emocji, aczkolwiek nie dorównuje klasycznemu „Cinema Paradiso”.
Reżyser nie mógł nakręcić filmu będącego w założeniu dziełem życia bez swoich stałych współpracowników, którzy w pewnym stopniu zdefiniowali charakter jego kina. Trudno pisać o twórczości Tornatore, nie wspominając o wpływie nań Ennio Morricone. Charakterystyczny styl największego z włoskich kompozytorów muzyki filmowej miał ogromny wpływ na atmosferę i klimat dzieł tego twórcy, stając się ich znakiem rozpoznawczym. Maestro nie mogło więc zabraknąć przy produkcji „Baaríi”.
Próba stworzenia przez Tornatore filmu totalnego stanowiła znakomitą okazję dla Morricone do podsumowania swojej dotychczasowej twórczości. Stworzył ścieżkę dźwiękową, w której właściwie nie ma nowych pomysłów. Dawny innowator, jakby pogodzony ze swoim statusem klasyka, odnalazł w meandrach własnego stylu właściwe elementy i dopasował je do nowego obrazu. Szczególnie wyraźne są tu nawiązania do „Cinema Paradiso” (temat główny) i „Malèny” (m.in. „Un gioco sereno”), co nie powinno dziwić. Akcja obydwu tych filmów, podobnie jak „Baaríi”, rozgrywa się w niewielkim włoskim miasteczku, w którym hołduje się tradycyjnym wartościom.
Czy te wtórności są wadą? Poniekąd tak, zwłaszcza, że dzisiaj miłośnicy muzyki filmowej łakną nowych brzmień jak powietrza. Z drugiej strony jednak „Baaría” daje szansę zanurzenia się w stylu jednego z najwybitniejszych kompozytorów muzyki filmowej i to zanurzenia kompletnego. Każda nuta jest tu opatrzona charakterystyczną pieczęcią maestro. Słuchacz ani na chwilę nie czuje się zagubiony, jest bowiem otoczony znanymi, lubianymi dźwiękami. Słucha tego samego, czym przez ostatnie kilkadziesiąt lat był raczony, ale przecież nieco odmiennego. Stare-nowe tematy wracają w starych-nowych aranżacjach. „Baaría” odbija przeszłość twórczości Morricone, ale zarazem stanowi nowe kompletne dzieło.
Dzieło, w którym aż roi się od znakomitych utworów. Najlepsze jest bodaj „Ribellione” – pełen wigoru i potęgi wojskowy marsz, gdzie Włoch daje wybrzmieć swoim ulubionym trąbkom, ale największą siłę wydobywa z niezawodnych smyczków. O geniusz ociera się liryzm. W subtelnym „Il corpo e la terra” rzewność miesza się z łagodnością, a ciepłym „Brindisi” miękka elegancja smyczków działa kojąco. Prawie każdy utwór w „Baaríi” to osobny temat, kunsztownie opracowany, przepięknie zinstrumentalizowany i niemal zupełnie autonomiczny. Do tego dochodzi jeszcze olbrzymia różnorodność. Obok energii („Ribellione”, „Lo zoppo”) i liryzmu („Baaría”, „Brindisi”) pojawia się humor („Un gioco sereno”), czy sycylijski folklor („A passeggio nel corso”). Odzwierciedla to bogactwo tematyki poruszanej w filmie, a zarazem stanowi powód, dla którego ta muzyka tak świetnie wypada poza nim. Dopiero pod koniec płyty pojawiają się fragmenty mocno ilustracyjne, ale nie potrafią one zepsuć ogólnego wrażenia.
Rzecz jasna czasem wręcz ostentacyjna wtórność materiału może irytować słuchaczy, zwłaszcza jeśli nie są wielkimi miłośnikami stylu Morricone. Dla innych będzie to raczej impuls do nostalgicznego powrotu do twórczości tego kompozytora. Trudno przy tym przecenić oczywiste zalety tej ścieżki dźwiękowej: wyśmienitą słuchalność, bogactwo tematyczne, różnorodność emocji. Morricone się powtarza, ale powtarza się w wielkim stylu, tworząc gratkę dla wszystkich swoich miłośników, ale także ucierając nosa swoim kolegom po fachu. Stary maestro, robiąc to samo, co zawsze i tak samo, jak zawsze, niejako bez wysiłku tworzy znakomitą ścieżkę dźwiękową na poziomie, o którym wielu młodszych kompozytorów może tylko pomarzyć.
Fakt, 4 chyba będzie trafną notą – niby nic nowego i wielkiego w swym założeniu (mimo iż otwierające Sinfonia per Baaría miażdży nie tylko długością), a jednak słucha się tego świetnie po prostu.
W przekroju całej twórczości EM album to raczej średni i zbyt często do niego nie wracam. Może byloby inaczej gdyby mająca potencjał na najlepszy track dysku Sinfonia per Baaría nie była „wzbogacona” jakimiś dźwiękami z filmu. Tak czy inaczej 3,5 się należy, a że tu w ocenach nie ma połówek, to niech naciągnę do równej 4.