Jeśli jest jakiś spis filmów, które obowiązkowo trzeba obejrzeć, to „Przebudzenia” zdecydowanie powinny się na nim znaleźć. Przedstawiająca autentyczne wydarzenia produkcja zadziwia doskonałym aktorstwem (De Niro i nieodżałowany Robin Williams) oraz do głębi przejmuje historią – tyleż niewiarygodną, z punktu widzenia historii wręcz bezprecedensową, co bardzo przyziemną, do bólu ludzką.
Oparta głównie o dialogi i trudne relacje między bohaterami opowieść wymagała więc spokojnej, by nie powiedzieć intymnej oprawy muzycznej, która uderzałaby w odpowiednie tony, jednocześnie nie przysłaniając reszty elementów, nie wychodząc przed obraz. Randy Newman wpisał się w te ramy idealnie, tworząc kompozycję, jaka nadaje filmowi odpowiedni rytm i poniekąd łatwo ją z nim skojarzyć, lecz w pamięć raczej nie zapada, a w swej autonomicznej formie wymaga dużej odporności odbiorcy na minimalizm.
Łagodne dźwięki fletów, smyczków czy fortepianu – a więc instrumentów nad wyraz oczywistych, choć nie jedynych tutaj – wielokrotnie łatwo jest przegapić na zgrabnym, niespełna 40-minutowym krążku. Otrzymuje on co prawda klamrę w postaci otwierającego i zamykającego ślicznego tematu głównego, lecz zarówno w tenże temat, jak i w resztę skromnej ilustracji trzeba niekiedy mocno się wsłuchać, by wydobyć zeń najlepsze fragmenty. Szczególnie, że maestro jest tu dość monotematyczny, a muzyka bardzo jednolita.
Kolejne, rozpisane w zasadzie na jedno kopyto, słodko-gorzkie melodie łatwo jest polubić, lecz ich duża ulotność – zwłaszcza przy braku zaangażowania ze strony słuchacza – sprawia, iż równie łatwo je przegapić i jeszcze łatwiej zapomnieć. Znacząca większość z nich, wliczając w to temat tytułowy, bez problemu odnajduje się na ekranie, podświadomie wciągając nas w pełen melancholii, niezwykły klimat. Ale poza nim niemal wszystkie podpadają pod kategorię niczym nie wyróżniającego się z tłumu ‘plumkadełka’, jakie bez znajomości samego filmu może nas nawet uśpić. To muzyka ładna i z klasą, lecz zdecydowanie za mało charakterna dla co mniej cierpliwych melomanów.
Poza wciśniętą na siłę, by rozruszać album (a ostatecznie niepotrzebnie rozwalającą atmosferę i dzielącą go na pół) piosenką z epoki, „Time of the Season”, oraz okazjonalnymi, żywszymi, tudzież dramatyczniejszymi nutami (krótkie „Outside” i „Escape Attempt”; „Ward Five”) nie ma tu zresztą za bardzo na czym zawiesić ucha. To wszystko ładna, zgrabna i miejscami wyjątkowo piękna, ale jednak li tylko tapeta. 3,5 nutki to moja finalna nota – głównie za niezwykłą symbiozę z filmem, do którego, raz jeszcze, koniecznie odsyłam.
P.S. Oprócz piosenki The Zombies możemy usłyszeć w filmie także fragmenty następujących utworów: „I'm Always Chasing Rainbows” Harry’ego Carrolla i Josepha McCarthy, „O Soave Fanciulla” z opery „La Bohème” Pucciniego, „Purple Haze” Jimiego Hendrixa, „Shanghai Shuffle” w wyk. Fletchera Hendersona, „Sing, Sing, Sing” Louisa Prima oraz „You Made Me Love You” duetu McCarthy-Monaco.
0 komentarzy