Sukcesy takich filmów jak „Inni” czy „Sierociniec” sprawiły, że ostatnio co roku pojawia się kilka obrazów silnie nawiązujących do ich klimatu rodem z gotyckich powieści grozy i wyraźnie filozoficznego zacięcia. Nurt ten stanowi zdrową opozycję do krwawych, niskobudżetowych horrorów w stylu „Piły”, a wyspecjalizowani w nim Hiszpanie uzyskali za jego pomocą dostęp do masowej, międzynarodowej publiczności. Nie dziwne więc, iż filmowcy z innych krajów też postanowili uszczknąć coś z tego mrocznego tortu. Najokazalszy szturm przepuścili Brytyjczycy, twórcy literackiego pierwowzoru gatunku.
W tym roku na polskie ekrany trafiły dwa obrazy stanowiące potężne działa w wyspiarskim ataku – „Kobieta w czerni” i „Szepty”. O ile jednak pierwszy z nich stanowi gotycki horror w pełnym tego słowa znaczeniu, „Szepty” mają wyraźny problem z określeniem gatunku, do jakiego chcą należeć. Rozpoczynają się jak porządny kryminał, ale wkrótce gubią tę konwencję, plącząc się w metafizyce, psychologicznym dramacie i horrorze wreszcie. Niestety w żadnym z tych gatunków nie wypadają do końca przekonująco i w rezultacie stają się filmem wielu, pewnie zbyt wielu, niespełnionych nadziei.
Twórcy „Szeptów” odnieśli jednak jedno wyraźne zwycięstwo. Znakomicie wytworzyli ponurą, niepokojącą atmosferę, podszytą smutkiem i nostalgią. Na uwagę zasługuje klimatyczna scenografia, chłodne, utrzymane w tonacji szarości i sepii zdjęcia, a także muzyka. Reżyser i montażyści zadbali o to, by kompozycje Daniela Pembertona zostały należycie wyeksponowane. W „Szeptach” ścieżka dźwiękowa nie jest zaledwie ponurym tłem, co typowe dla muzyki towarzyszącej ostatnio filmom grozy, ale wyrazistym aktorem mającym niektóre sceny niemal wyłącznie dla siebie. Nie dziwne więc, że szybko zwraca uwagę widza i miejscami brzmi naprawdę zachwycająco.
Czar pryska, gdy zdecyduje się przesłuchać samą ścieżką dźwiękową. To, co w filmie działało fantastycznie, bez obrazu traci kolor i blask. Na pierwszy plan wychodzą natomiast liczne wady. Pierwsza z nich to wtórność. Pemberton sięga do twórczości kolegów po fachu nieco zbyt chętnie i nieco zbyt ostentacyjnie. Główny temat na przykład, który wybrzmiewa już w pierwszym utworze, ma w sobie wyraźny posmak „Nie opuszczaj mnie” Rachel Portman. Nie charakteryzuje się przy tym nawet połową jego emocjonalnej siły. Jest zgrabny, ale zarazem meandryczny i nieco bez wyrazu.
Znacznie lepiej wypada temat, który można określić mianem motywu posiadłości, w której toczy się akcja „Szeptów”. Rozpisany na chłopięcy chór, co jest zabiegiem oczywistym w kontekście treści filmu, ma w sobie tajemnicę, niepokój i rozmach. To on najsilniej odciska swoje piętno na obrazie, a i poza nim zachowuje najwięcej czaru. Nigdy jednak nie wybrzmiewa w pełni satysfakcjonująco. Najlepiej bodaj w „High Over Cumbria”, ale to za krótki utwór, by mógł udźwignąć cały jego majestat – razi też zapożyczeniami z „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci” Alexandre'a Desplata. Wyraźnie ducha Hogwartu czuć też w „Arrival At Rookford”, ale straszy on i w innych częściach ścieżki. Z kolei „Chorus De Susticatio”, będący z założenia najpełniejszym utworem chóralnym i mogący się poszczycić niezwykle mocarnym finałem, denerwuje chaotycznością.
Sporo zresztą jest w „Szeptach” bałaganu. Łączenie partii chóralnych z orkiestrą nie zawsze Pembertonowi wychodzi i chociaż czerpie on pod tym względem nieco z Howarda Shore’a, daleko mu do jego finezji, a przede wszystkim aranżacyjnej czystości w tym względzie. Do tego dochodzą, niejako z definicji, nieskładne tapety towarzyszące pełnym napięcia scenom. Raz na jakiś czas atakują głośnymi dźwiękami (oczywisty znak, że na ekranie pojawił się duch), ale głównie, podobnie jak bohaterka filmu, błądzą w mroku, nie mając miejsca na jakiekolwiek bardziej rozbudowane sekwencje melodyczne.
Tak więc w samodzielnym odsłuchu ścieżka dźwiękowa do „Szeptów” po prostu się nie sprawdza. Nawet po wycięciu najbardziej miałkich utworów, nie potrafi na dłuższą metę zainteresować, a co dopiero zachwycić. Jej najlepsze fragmenty albo wywołują zawód nie do końca wykorzystanym potencjałem, albo rażą zapożyczeniami. W gruncie rzeczy jednak marudzenie na autonomiczność tej muzyki można uznać za bezzasadne, skoro w filmie sprawdza się ona świetnie. Wznosi się ponad jego gatunkowe zagubienie, spajając go i dodając mu powagi, energii oraz nieco rozmachu. Dlatego warto tej kompozycji posłuchać, oglądając film i wówczas w pełni ją docenić. Bez jego wsparcia przynosi bowiem raczej rozczarowanie, ale mam nadzieję, że postawione przeze mnie ku przestrodze dwie nutki pozwolą wielu potencjalnym słuchaczom tego rozczarowania uniknąć.
0 komentarzy