Kino bez wątpienia przeżywa obecnie kryzys. Twórcy filmowi już od jakiegoś czasu cierpią na chroniczny brak pomysłów. Efektem tego są ciągłe, desperackie próby odświeżenia hitów z przeszłości. Skutki są, jak widać, marne, a czasem wręcz żałosne. A najdziwniejsze, że te buble za każdym razem przynoszą ogromne zyski, Kryzys obejmuje zatem jedynie sferę jakościową, a nie finansową, która ma się doskonale. Wszystko dlatego, że ludzie wciąż ufają sprawdzonym markom, nawet na pierwszy rzut oka mizernie reaktywowanym, licząc na miłą niespodziankę ("A może się uda!"). Sam wspomogłem kieszenie hollywoodzkich tandeciarzy, z ciekawości idąc na "Aliens vs. Predator: Requiem". To, co zobaczyłem faktycznie nieco mnie zaskoczyło. Spodziewałem się wybitnie głupiej "nawalanki", w której bebechy i krew tryskałyby na lewo i prawo zasłaniając cały kadr. Film okazał się jednak całkiem przystępny, choć zadziwiająco nudny, pozbawiony ciekawej akcji oraz jakiegokolwiek fabularnego pazura. Muzyka Briana Tylera natomiast w pełni spełniła moje niewygórowane oczekiwania.
"Dzieło" tego amerykańskiego kompozytora jest typowym przykładem tandetnego, hollywoodzkiego rzemiosła godnego najgorszego bękarta RCS. Tyler stworzył muzykę ciężkostrawną, sztampową i wypraną z emocji, mocno nawiązującą do prac poprzedników, w przeważającej części Alana Silvestri i Jamesa Hornera. Materiał oryginalny jest tu w śladowej ilości i stanowi mało reprezentatywną część tej nie reprezentatywnej partytury. "AvP2" to nic innego, jak mało błyskotliwa wariacja na temat dwóch "Predatorów" i antologii "Obcych".
Tego kandydata do muzycznej "Złotej Maliny" rozpoczyna masywny hałaśliwy utwór "Requiem", w którym kompozytor prezentuje banalny temat przewodni, oparty na, wykorzystywanej już niezliczoną ilość razy, rytmice ze słynnego "Mars: the Bringer of War" Gustava Holsta. Już tutaj pojawiają się wątpliwości co do kształtu tej ponad siedemdziesięciosiedmiominutowej partytury. Po przesłuchaniu następnych pięciu utworów można śmiało powiedzieć, że zna się już całą muzykę z "AvP2". Zawiera ona wszystko to, co oferuje dalsza część płyty, czyli potężny, orkiestrowy zgiełk z drobnymi, spokojniejszymi przestojami. Wszystko uzyskane zostało za pomocą standardowych dla gatunku środków wyrazu. Mamy tu zatem potężne, ryczące lub piszczące trąby, mocno akcentujące tuby, pulsujące bębny i kotły, skrzeczące co chwila tarki oraz wirujące i świergoczące smyczki, często wykonujące sonorystyczne popisy. Całość utrzymana jest oczywiście w marszowej stylistyce, co nieustannie podkreślają masywne wojskowe werble. Krótko mówiąc, wszystko to, co znajdziemy w "Predatorach" i "Obcych". Zastanawiające jest tylko tak skromne użycie etnicznej perkusji, która bez wątpienia urozmaiciłaby brzmienie.
Brian Tyler wyraźnie chciał, aby jego nawiązania do wspomnianych prac pełniły rolę hołdu oddanego prekursorom serii. Miało to pewnie uszlachetnić partyturę i dowieść erudycji jego twórcy. Nie udało się… Jedynym utworem, który zwraca większa uwagę jest… nie ma takiego utworu. Zastanawiam się, czy podział tego albumu na utwory ma w ogóle sens, gdyż są one tak do siebie tak podobne, że zbiegają się w jedno. Kolejne ścieżki nie przynoszą praktycznie żadnych innowacji. Człowiek ma już po dwudziestu minutach dość tych wszystkich nadużyć instrumentalnych i ilustracyjnych w postaci zjeżdżających w dół po skali smyków, łomoczących werbli i brzmiących, jakby muzykom zbierało się na wymioty, tub. To potwornie nużące. Jedno za to Tylerowi się udało: Świetnie oddał postać Predatora, bo "cloaking" między utworami został przeprowadzony perfekcyjnie. Nie sposób jednego odróżnić od drugiego…
Przyznam się szczerze, że czasem przychodzi mi ochota na posłuchanie jakiegoś rzemiosła, aby z przyjemnością zagłębić się w jego aspekty techniczne. Wtedy najchętniej sięgam po takie soundtracki, jak "Lost", "War of the Worlds", "Casino Royale" czy "The Edge", oferujące surową aczkolwiek ciekawą od strony konstrukcyjnej muzykę akcji. "AvP2" absolutnie nie budzi we mnie takiego zainteresowania, lecz niesamowicie męczy. Przebicie się przez tę ścianę dźwięku to nie lada wyczyn i z góry gratuluję, jeśli ktoś potrafi zrobić to bez większych uszczerbków na zdrowiu. Sam miałem kilka kryzysów podczas słuchania. To nic innego, jak 77 minut okropnego hałasu. Jak już mówiłem, na płycie znalazło się także kilka spokojnych kawałków, które pozwalają słuchaczowi odpocząć od spektakularnej muzyki akcji. Należą do nich wzruszające "Kelly Returns Home", tajemnicze "Special Delievery" oraz pełne erotycznego ładunku "Striptease". Zbędę je tylko słowem "nuda". Już lepiej się słucha tego łomotu.
Czas na podsumowanie: Brian Tyler po raz kolejny nie wykorzystał danej mu szansy na wykazanie się (chyba, że faktycznie nie ma czym). Miał szerokie pole do popisu w sferze aranżacyjnej, a także ilustracyjnej. Wolał jednak, podobne jak przy "Constantinie", pójść na łatwiznę. Napisał muzykę szalenie wtórną, banalną, hałaśliwą, chaotyczną i pełną symfonicznego przesytu. Orkiestra pędzi tu nie wiadomo gdzie, z ogromną, niepotrzebną wygrywając lewe dźwięki spod pióra Tylera. Znaczne lepiej spisał się w poprzedniej części Austriak Harald Kloser. Zmusza to do postawienia częstego ostatnio pytania: Gdzie zmierza muzyka filmowa? Jak widać w stronę czystego rzemiosła pozbawionego jakichkolwiek wyższych emocji. Rzemiosła poprawnie spełniającego swą rolę ilustracyjną, ale artystycznie równego zeru. Mimo wszystko znalazłem pewną głębię w dziele Tylera. Tytuł soundtracku w połączeniu z jego kiczowatością koreluje z obecną sytuacją w muzyce filmowej. "AvP2" jest bowiem doskonałym requiem dla odchodzących w niepamięć starych, przepełnionych uczuciem technik kompozycyjnych.
P.S.: Fragmenty muzyki do odsłuchania na TEJ stronie.
0 komentarzy