Ach, muszę przyznać, że już dawno żaden score mnie tak nie zaintrygował, jak ten z "Aviatora". Ma na to wpływ kilka czynników. Przede wszystkim napisał go Howard Shore, który w ostatnich latach kojarzony jest tylko i wyłącznie z trylogią "LOTR", lecz poza tym uchodzi za dość osobliwego kompozytora z mało znanym i jeszcze mniej przyswajalnym dorobkiem. Sam film, do którego ta muzyka powstała, także jest dziełem specyficznym i nie lada wydarzeniem była jego premiera. W końcu opinie na temat dokonania Shore'a są niesamowicie skrajne, choć w większości spotkałem się z bardzo negatywnymi opiniami i recenzjami. Był zresztą moment, kiedy sam zamierzałem z taką opinią wyskoczyć, jednak moja cierpliwość opłaciła się 🙂
Ale zanim wyłożę karty na stół, powiem, że partytura ta w filmie sprawdza się dobrze. Nie znakomicie, nie wybitnie, nawet nie bardzo dobrze, ale po prostu dobrze. Nie rzuca na kolana, nie zostaje w pamięci, tylko stanowi solidne tło dla aktorów i celuloidowych wydarzeń oraz łączy się z piosenkami z epoki dopełniając klimatu filmu, który wg mnie – także wobec wielu nieprzychylnych recenzji – jest udanym dziełem, choć też plasuje się jako ten dobry, a nie bardzo dobry. Także muzyka spełnia swoje zadanie w 100% i nie wychodzi ani na chwilę ponad to.
Teraz kilka słów o płycie – to również porządnie przygotowane wydanie i także nie grzeszy niczym szczególnym. Jest dobre i tyle. Właściwie można się cieszyć, że producenci postanowili wydać osobno muzykę Shore'a, a osobno album z piosenkami. Trudno jednak jednoznacznie określić czy płyta zyskałaby czy straciła, gdyby jednak oba krążki połączyć. Oczywiście musiałoby wypaść wtedy po kilka utworów z każdej pozycji i zapewne słyszałbym głosy, że nie dałoby się w takim wypadku ocenić tego, co stworzył kompozytor, skoro nie słychać całości jego dzieła. A przecież na scorze znajdziemy ją całą.
Na krążku znajduje się dokładnie 47 minut muzyki ulokowanej w 14 utworach. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Otóż utwory te są moim zdaniem tragicznie ułożone. Nie są chronologicznie, nie są wg ważności wydarzeń, które opisują, są za to bardzo, ale to bardzo zniechęcająco posortowane. Choć pewnie gdyby było inaczej, to kto wie czy zdobyłbym się na tę recenzję. W każdym bądź razie jest to z pewnością główny powód tych wszystkich nieprzychylnych recenzji, z jakimi się spotkałem. Otóż pierwsza połowa płyty (dokładnie do numeru 6) jest momentami straszną katorgą. Wielokrotnie miałem chęć wyłączyć płytę w trakcie. I pewnie gdybym to zrobił, to teraz narzekałbym z innymi. Oczywiście gdyby dokonanie Shore'a było dobre od początku do końca, to nikt by się nie czepiał. Sęk w tym, że nie do końca wina leży po stronie kompozytora, choć na pewno na małą krytykę on zasługuje.
Przede wszystkim całości brakuje wyraźnego tematu przewodniego. Owszem, jest taki jeden (i właściwie tylko jeden) pojawiający się już niemal na początku płyty, ale nie jest to temat, jakiego człowiek oczekiwałby po tym filmie. To w końcu film o Howardzie Hughesie, który był wielkim człowiekiem, pełnym marzeń i miłości do latania. Taki też powinien być temat przewodni – podniosły, choć nie pompatyczny. W zamian dostajemy jednak nieco posępne i ciężkie granie. Nie można odmówić mu swoistego uroku, ale po prostu nie pasuje on do filmu, a bardziej do filharmonii narodowej, i to takiej siedemnastowiecznej. Zresztą w ostatecznym rozrachunku Scorsese wykorzystał tylko 30 minut muzyki Shore'a w filmie – posługując się w zamian piosenkami z epoki. Co więc robi tu niemal 50 minut partytury?
Otóż są to utwory niewykorzystane właśnie. Pierwszym takim jest "Icarus" – utwór intrygujący, ale właśnie nie pasujący zupełnie do całości i będący ciężki w odsłuchu. To właśnie w tym utworze pojawiają się zalążki tematu głównego, rozłożonego głównie na wiolonczele i instrumenty dęte. I o ile ten pierwszy motyw jest dość ciekawy i jakoś broni się dzięki swej figlarności, o tyle pięć kolejnych to prawdziwa katorga dla kogoś, kto nie lubi takiego stylu. Począwszy od "There Is No Great Genius Without Some Form Of Madness" a skończywszy na "Hollywood 1927" (w którym to Shore wykorzystał fragment kompozycji z filmu samego Hughesa "Hell's Angels") mamy prawdziwą muzykę, która zdaje się zaprzeczać swojemu istnieniu, gdyż miejscami nie da się jej po prostu słuchać. A co to za muzyka, której nikt nie słucha i z której nikt nie korzysta? Nie dziwię się więc, że sporo osób nie wytrzymało tego fragmentu płyty i poddało się. Ledwie kilka ciekawych brzmień i fragmentów, które giną pośród ciężkiej i chaotycznej konstrukcji to za mało.
Na całe szczęście dalej jest znacznie, znacznie lepiej, szczególnie, gdy ktoś lubi zagłębiać się w detale. Osobiście bawiłem się wybornie od momentu, gdy w głośnikach zabrzmiał "The Mighty Hercules" aż po fanfary, na jakie ten film zasługiwał, a które daje mu "The Way Of The Future" (notabene oba utwory zaczynają się identycznie). Te fragmenty, choć w kilku miejscach bardzo podobne stylistycznie do poprzednich, są jednak o wiele lepsze niż pierwsza część płyty, mimo, iż np. taki "The Mighty Hercules" to w dużej mierze dźwięki, jakie słyszeliśmy w "Icarusie". Jedyna różnica polega na tym, że tym razem słychać już wyraźnie, że Shore zaczyna "lecieć" wraz z Hughesem w przestworza. Dochodzą całkiem niezłe trąby i tuby, a całość ulega przyśpieszeniu i zdynamizowaniu. W drugiej części utworu pojawia się więc nowa linia melodyczna i słyszymy w tle fajny wystukiwany rytm. Pojawia się to też w następnym utworze – w drugiej jego części – "Howard Robard Hughes, Jr.". Tu wszystko jeszcze bardziej przyśpiesza i robi się bardziej podniosłe, a przez to przystępniejsze dla zwykłego słuchacza.
W międzyczasie pojawiają się też tematy z "Quarantine" i "There Is No Great Genius Without Some Form Of Madness", czyli ponownie refleksyjna nuta. One jednak też wydają się bardziej strawne w tej części płyty. Są też ładniejsze po prostu, co udowadnia fortepian pojawiający się pod koniec "America's Aviation Hero", albo hiszpańska gitara w "7000 Romaine". To są właśnie takie detale. Niby nic nie znaczące, niby wydające się nie na miejscu, ale mimo to znacząco podnoszące jakość tej ścieżki. I jest ich więcej. Flet w "The Germ Free Zone", smyczki w skądinąd też ciężkim "Screening Room", czy w końcu całe instrumentarium w najlepszym utworze na całej płycie, czyli "The Way Of The Future". Ciekawym zabiegiem jest też wpleciony komentarz radiowy pochodzący ze startu jednego z samolotów Hughesa, jaki m(i)a(ł) miejsce w "Long Beach Harbour 1947". W połączeniu z muzyką Shore'a tworzy ciekawy, ale ryzykowny i miejscami irytujący eksperyment, gdyż głos komentatora i szumy skutecznie zagłuszają ciekawą nutę kompozytora, która leci sobie gdzieś tam w tle.
Na pewno Shore zaprzepaścił szansę stworzenia arcyciekawej partytury, która kojarzyłaby się z podniebnymi wyczynami Hughesa. Stworzył za to ciekawą i mimo wszystko dobrą kompozycję. Swego rodzaju eksperyment, który nie do końca wypalił, ale który będzie na pewno intrygował przyszłe pokolenia słuchaczy. Shore, który ciekawi, ale i pozostawia niedosyt. Taki na 3 i pół nutki. Dobry niewypał.
Faktycznie, nieco zawód w kontekście filmu, ale na płycie słucha się tego bardzo przyjemnie, szczególnie takie kawalki jak „Icarus”, czy „H-1 Racer Plane”.