„The Avengers” to bez wątpienia jedna z najbardziej oczekiwanych produkcji ostatnich lat. Ogromny hype wokół filmu przez kilka wiosen podsycano zresztą kolejnymi superbohaterskimi filmami, które za cel obrały sobie genezę/przedstawienie poszczególnych herosów, jacy wspólnie spotkać się mieli właśnie w tym filmie. „Captain America”, „Thor”, „The Incredible Hulk” i w końcu dwie części „Iron Man”, choć często same w sobie wypadały satysfakcjonująco i efektownie, stanowić miały jedynie podwaliny pod superprodukcję Jossa Whedona – twórcy głównie kultowych seriali, jak „Buffy”, „Firefly” i „Dollhouse”, dla którego, co ciekawe, jest to pierwsza samodzielna produkcja kinowa (nie licząc wcześniejszej kontynuacji „Firefly” w postaci „Serenity”). I trzeba przyznać, iż reżyser, który w latach 90-tych był brany pod uwagę przy produkcji „X-Men”, stworzył blockbuster niemalże idealny, który z pewnością zaspokoi rozbuchane oczekiwania fanów (tak komiksów, co poprzednich filmów) i rozbudzi u nich głód na więcej. Sequele są już zresztą pewne – film w ciągu jedynie paru dni zarobił bowiem krocie i zanim skończy swój pochód przez kina pobije pewnie jeszcze niejeden rekord. I trudno się dziwić, gdyż w przeciwieństwie do wątpliwej jakości hitów pokroju „Zmierzchu”, n-tych odsłon „Harry’ego Pottera” albo wiecznie składających się robotów Baya, „Avengers” bronią się niemal na całej linii. No, może poza muzyką…
Zanim jednak do niej przejdziemy, należy się kilka słów odnośnie wydań, gdyż jest to niestety jeden z tych niepotrzebnie skomplikowanych przypadków. Otóż albumów do „Avengers” (którzy niemal w ostatniej chwili mieli nazywać się „Avengers Assemble” – zresztą soundtrack wydano właśnie pod tą nazwą – by uniknąć porównania z serialem z lat 60-tych i kiepskim filmem na jego podstawie pod tym samym tytułem) jest… aż cztery! Z niewiadomych przyczyn istnieją bowiem dwie edycje soundtracku, który w wersji elektronicznej liczy sobie jedynie 13 ścieżek, podczas gdy na fizycznej płycie znajdziemy jedną dodatkową (acz pierwotnie miało być ich nawet 15 – w obecnej formie brakuje zapowiadanego „Shoot to Thrill” grupy Theory of a Deadman). Podobny zabieg spotkał score, który wpierw wypuszczono jako mp3, a następnie Intrada zdecydowała się wydać pełnoprawny album – dłuższy o dziesięć minut i jeden utwór. Co ciekawe, w sieci możemy też spotkać wersję elektroniczną z dodanym trackiem bonusowym, w postaci krótkiego fragmentu z trailera, pt. „Some Assembly Required”. Ponieważ jednak nie ma o nim żadnej wzmianki w źródłach oficjalnych, toteż można traktować go jako fanowski dodatek – zresztą jego atrakcyjność jest właściwie zerowa i wspominam o nim jedynie z kronikarskiego obowiązku.
Płyta z piosenkami okazuje się w miarę atrakcyjna, choć patrząc przez pryzmat wykonawców można odnieść wrażenie, że stanowi ona nostalgiczną składankę znalezioną u reżysera w szafie. Papa Roach, Kasabian, Bush, Evanescence, czy w końcu promujący film Soundgarden, który powrócił z nową piosenką po 15 latach – to zespoły, które z pewnością u niejednego słuchacza wywołają nastoletnie wspomnienia. Jak więc słychać, mamy tu głównie do czynienia z szeroko pojętym rockiem. Tym samym niektórych zaskoczyć może brak ostrzejszego grania – tak gęsto wykorzystanego choćby w „Iron Manie”. Ja jednak nie narzekam – i to bynajmniej nie dlatego, że nie lubię cięższych rytmów, ale dlatego, iż album do „Avengers” jest satysfakcjonujący. Mimo braku większego zróżnicowania otrzymaliśmy ciekawą, żywą składankę z wieloma chwytliwymi kawałkami. Nie obyło się co prawda bez słabszych momentów (zupełnie nie trafia do mnie kawałek Evanescence, a i kilka innych zwyczajnie po mnie spłynęło), jednak bawiłem się nań całkiem przednio, a 50 minut minęło szybko i przyjemnie. Album co prawda nie jest mocno związany z filmem (tytuł „Music from and Inspired by the Motion Picture” mówi wszystko) – mimo iż niektóre piosenki podejmują tematykę jego wybuchowej ekipy, a kilka się przezeń przewija – lecz na dłuższą metę nie stanowi to problemu. Na pewno jeszcze nie raz doń wrócę i myślę, że spokojnie można polecić.
Znacznie gorzej ma się sprawa z oryginalną kompozycją, którą zajął się Alan Silvestri. Swój angaż zawdzięcza on głównie wcześniejszej, całkiem udanej ilustracji do „Captain America” (echa której próżno jednak tu szukać, mimo iż kompozytor sięga często do brzmień i rozwiązań z wielu poprzednich swoich prac), lecz patrząc na ogólną formę kompozytora w ostatnich latach, jak i finalny efekt jego pracy, to był to wybór chyba najgorszy z możliwych. Śmiem wręcz twierdzić, że nawet Ramin Djawadi (który zilustrował pierwszą część „Iron Man”) poradziłby sobie lepiej. Być może w jakimś alternatywnym universum to właśnie on zajął się muzyką i wyszedł z tego z tarczą – jednak w naszym świecie stało się inaczej i jedyne, co można zrobić, to podsumować jakoś pracę Silvestriego.
Niestety, nawet niespecjalnie jest o czym pisać. I trudno powiedzieć, co jest tego przyczyną – czy film nie był wystarczająco inspirujący dla kompozytora, czy też spadek formy (trwający niestety już od jakiegoś czasu), to wyraźny znak, że może pora już na emeryturę, tudzież dłuższe wakacje? Nie wiem. Faktem jednak, że Silvestri popełnił niesamowitą szmirę – muzykę drętwą, mało pomysłową, jeszcze mniej angażującą i niemal zupełnie bez wyrazu. Słychać to już od pierwszych taktów otwierającego film/płytę „Arrival”, który poza delikatnym wprowadzeniem tematu przewodniego i wieloma charakterystycznymi dla kompozytora sztuczkami nie oferuje zupełnie nic. Sytuacji tej nie zmienia miałkie „Doors Open From Both Sides”, nie zmienia też pierwszy action score pod postacią topornego „Tunnel Chase”, jak i niemal każdy kolejny utwór. Choć Silvestri często sięga tu po całą orkiestrę z mocno rozbudowaną sekcją dętą i perkusją/bębnami, a całość dodatkowo suto zaprawia elektroniką, to osiąga jedynie niekontrolowany hałas.
Jego ilustracja prezentuje zresztą dwa oblicza – a każde równie nieatrakcyjne. Z jednej strony mamy wspomniany action score, który nie siląc się na żadne konkretniejsze melodie prze do przodu bez żadnego pomyślunku („Assault”, „Assemble”, „I Got A Ride”…). To zwykła łupanka, która nudzi i męczy – szczególnie na tak kolosalnie długim albumie (choć szczerze wątpię czy krótsze wydawnictwo coś by w tej kwestii zmieniło). Z drugiej strony mamy też sporo zwykłej tapety, tudzież fragmentów bardziej suspensowych, budujących klimat i co jakiś czas przerywanych nagłymi (i z reguły krótkimi) tąpnięciami orkiestry lub poszczególnych jej sekcji („Stark Goes Green”, „Subjugation”, „Red Ledger”…). Są one jednak tak nijakie, że trudno je nawet od siebie odróżnić i dość szybko spajają się w jedną, wielką plamę dźwięku, która po prostu… jest, ale nic poza tym. Brakuje w tym wszystkim zresztą nie tylko palety tematycznej (która przy takim natężeniu nietuzinkowych postaci powinna być przebogata), ale też jakiegokolwiek pomyślunku, czy myśli przewodniej.
Na tym tle wyróżniają się jedynie dwa fragmenty – „Interrogation” oraz „A Promise”. Ten pierwszy pochodzi ze słynnej w nadwiślańskim kraju sceny z Jerzym Skolimowskim i muzycznie prezentuje się naprawdę ciekawie w porównaniu z całą resztą. Stopniowo narastająca elektronika zostaje tu uzupełniona o pojedyńcze wejścia strunowe (bałałajka?), które nienachalnie wprowadzają wschodni klimacik (Skolimowski gra rosyjskiego generała, a i przecież Black Widow pochodzi z tamtych stron). Pod koniec całość znowu akcją stoi – ale ta, z bębenkami rodem z „Predatora” jest całkiem zgrabna i melodyjna. Natomiast „A Promise” otwiera optymistyczna, nieco romantyczna melodia na gitarę, do której dochodzą łagodne smyczki, po czym całość zgrabnie przechodzi w temat główny.
Tenże temat to zresztą największa i jedyna atrakcja całej ścieżki. Nie jest specjalnie oryginalny, ale posiada coś, czego Alan poskąpił reszcie muzyki – charakter i moc. Wybrzmiewający na dobre po raz pierwszy w „Helicarrier”, po czym powracający w pełni chwały w finałowym utworze tytułowym motyw, to coś, co tygryski lubią najbardziej. Heroiczna, chwytliwa i drapieżna nuta, która jednoznacznie kojarzy się z filmem brzmi po prostu fantastycznie, ale niestety nie jest w stanie unieść na swych barkach całego albumu. Znacznie lepiej wypada ona zresztą w filmie, w którym dość często stosowana – czy to w całości, czy fragmentarycznie – daje złudne wrażenie epickości, które jakimś cudem utrzymuje się przez cały seans, mimo iż gros muzyki na ekranie albo niknie pod naciskiem mnóstwa efektów dźwiękowych albo też niczym duch przemyka niezauważalnie w spokojniejszych, nie przeładowanych akcją momentach.
Iluzja ta momentalnie jednak rozpada się na krążku, przez który naprawdę trudno jest przebrnąć – i to nawet na wspomagaczach. Płyta bez problemu ukazuje zresztą wszystkie bolączki partytury Silvestriego. Partytury zwyczajnie słabej i rozczarowującej. I tak, jak niespecjalnie przepadam za połączeniem piosenek ze scorem, tudzież dodawania pojedyńczych fragmentów ilustracji na sam koniec albumów śpiewanych, tak „The Avengers” takie rozwiązanie z pewnością by się przysłużyło. Fajne, acz oderwane od filmu piosenki w połączeniu z głównym tematem lub jakąś sympatycznie zmontawaną suitą najlepszych fragmentów score’u z pewnością byłyby wydaniem lepszym, niż cztery oddzielne i w ogólnym rozrachunku przeciętne pozycje. Choć fani i tak je kupią – w końcu wiedzą swoje…
P.S. Wg oficjalnych źródeł w filmie pojawia się jeszcze kawałek „Black Dirt” Michaela Baiardi.
Niech Mefisto zrobi nam taką przyjemność i przestanie pisać recenzje.
Słychać Larę Croft, Erasera, Dredda…
Ach, gdyby Armstrong się za to wziął…
Nuda. W pełni się zgadzam, chociaż ten ruski temat też mnie jakoś nie rusza.
Przesłuchałem płytę z piosenkami i mocna trójka się należy. Dobry album z fajnym, rockowym graniem. Score musi poczekać aż obejrzę film.
Jedynie ostatni kawałek na scorze się broni, choć wg mnie kończy się w momencie kiedy temat przewodni powinien rozbrzmieć po raz drugi i o wiele donośniej.
Dawno już chyba minęły czasy kiedy bohaterowie mieli porządny temat przewodni – jak Superman Williamsa i Batman Elfmana.