Faza II uniwersum Marvela właśnie osiągnęła swój finał (abstrahując od napotykającego ciągłe problemy „Ant-Mana”, którego wpływ na ogół przypuszczalnie nie będzie wielki). Raz jeszcze zatem w jednym filmie możemy oglądać całą ekipę w akcji plus kilka nowych postaci. Po olbrzymim sukcesie artystyczno-finansowym nie tylko pierwszej części Avengers, ale zwłaszcza ubiegłorocznego sequela przygód Kapitana Ameryki i „Strażników Galaktyki”, oczekiwania względem „Czasu Ultrona” były przeogromne. Gotowy produkt to ponownie rozrywka wysokiej próby, która zapewne znów rozbije bank. Niestety, brak mu świeżości, wigoru i klasy poprzednika, którego schemat bezsensownie poniekąd powtarza.
Pewne rozczarowanie da się odczuć również w sferze, którą Marvel od samego początku zaniedbywał, co chwila eksperymentując z jej stylistyką. Muzyka w „Age of Ultron” dokładnie odzwierciedla to podejście, przez większość czasu będąc jedynie nerwowym, głośnym tłem z momentami. Jednocześnie po raz pierwszy ilustracji udaje się zachować ciągłość tematyczną, dzięki użyciu nut Alana Silvestri. Pewnym ewenementem jest także fakt, iż tym razem za ścieżkę dźwiękową odpowiadają dwie osoby.
Pierwsze skrzypce przypadły w udziale Brianowi Tylerowi, który od początku przypisany był do projektu. Tym samym – mając wcześniej na koncie część drugą Thora oraz „Iron Mana 3” – jako jedyny zaliczył hat-tricka w tym komiksowym świecie. I wszystko wskazuje na to, że na tym nie koniec. Szkoda zatem, iż tym razem kompozytor nie proponuje nam nic nowego. Jego nuty są mocno bezosobowe, często na tle ww tytułów – fragmentarycznie cytowanych – wypadają blado i bez charakteru. Napisane są zresztą w typowej dla maestro manierze (acz takie „Uprising” przypomina skrzyżowanie „Matrixa” z „The Mummy Returns”), której przoduje szybka, głośna i rozbuchana do granic muzyka akcji.
Być może Tyler nie jest jeszcze na etapie zjadania własnego ogona, lecz takie podejście zaczyna powoli męczyć, czego dowodem rzeczony krążek – tradycyjnie upchany do niebotycznych 77 minut, z których zaledwie 1/3 prezentuje coś więcej, niźli mieszającą się z kolejnymi wybuchami tapetę (inną sprawą jest słabe dopasowanie muzyki do niektórych scen). Z tego tylko kilka pozycji naprawdę potrafi zainteresować, ucieszyć uszy, pozostać z nami na dłużej (patrz: wrażeniometr). Co więcej, Tyler nie specjalnie sili się, by jakkolwiek wyróżnić nowe, ważkie dla fabuły postaci – zbywa je raczej niezauważalnymi zbiorami posępnych dźwięków, aniżeli oferuje pełnoprawne melodie (przykładowe „Birth of Ultron” ratuje jedynie początek, użyty w typowej dla hollywoodzkiego kina sekwencji montażu).
Tu na ratunek przychodzi Danny ElfMan. Stary wyjadacz, który niejeden ołówek połamał przy tworzeniu superbohaterskich partytur, dołączył w momencie, w którym Tylerowi zwyczajnie zabrakło czasu na producenckie fanaberie – szczególnie, że w tym samym momencie tworzył „Furious 7”. Włodarzom wytwórni nie spodobały się zresztą wszystkie pomysły Tylera, stąd dodatkowy angaż. Warto przy tym odnotować, iż panowie w żaden sposób ze sobą nie pracowali, spotykając się oko w oko bodajże dopiero na uroczystej premierze – każdy z nich pisał osobno, bez konsultacji z drugim, nieco ‘na czuja’.
Szczęśliwie Człowiek-Elf proponuje milszą w odbiorze, acz też odrobinę generyczną i nie pozbawioną tapeciarstwa muzykę, która dobrze równoważy tylerowski hałas. Mistrz nie potrafi przy tym ukryć swojego stylu, oferując score o wiele bardziej charakterystyczny (niepodrabialne brzmienie sekcji dętej), napisany w duchu typowo awanturniczym, a nie jedynie bezustannej akcji. Stąd też przypadło mu w udziale kilka lirycznych, skromnych tematów („Farmhouse”, „The Farm”), które na ekranie, jak i poza nim, nie mają szans, by przebić się przez action i underscore, a co dopiero z nimi konkurować.
Co ciekawe, to właśnie Elfman odpowiada za nowe aranżacje tematu Silvestriego oraz właściwy motyw przewodni, jaki w pełnej krasie pojawia się dopiero na szarym końcu. Również i u niego słychać większą różnorodność muzyki względem kolegi – odpowiednio ubarwia swe dźwięki (chóralny posmak Federacji Rosyjskiej w „Ultron-Twins”), zgrabnie bawi się nimi. To czyni jego utwory bezsprzecznie najlepszymi momentami soundtracku – pełne smaczków, mięsiste, chwytliwe i po prostu klasowe. Bez toporności, za to z przytupem oraz wyraźną linią melodyczną, która potrafi porwać. Oczywiście im także daleko do klasyków pokroju „Batmana”. Ale też i nie takie były aspiracje.
Generalnie całą pozycję jest bardzo trudno ocenić sprawiedliwie. Na pewno technicznie wyróżnia się z marvelowskiego szeregu herosów. Dość ciekawie wypada również rozbicie sił na dwa, skrajnie odmienne sposoby ilustracji, co zapewnia choć trochę emocji. Każdy z panów wywiązał się przy tym ze swojego zadania w stopniu przynajmniej podstawowym i każdy ma do zaoferowania nieco dobra, w jakie warto się zagłębić. Gorzej, że trzeba je częstokroć wyłuskiwać spośród pokładów nudy (głównie środek płyty) oraz istnego chaosu. Na płycie potrafi on nie raz przyprawić o ból głowy. A w samym filmie nikt, łącznie z Ultronem, zdaje się nie mieć nad nim kontroli.
„Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle” samo ciśnie się zatem na klawiaturę. Score do drugiego zrywu Avengers idealnie wpisuje się w politykę studia o przedmiotowym, odtwórczym nawet traktowaniu nut. Tych u mnie znajduje się ostatecznie 3,5 w ocenie, co można odczytywać zarówno, jako ogromny skok naprzód względem pierwszej części, lub typowy constans na tle całej serii. Tak czy siak, „Avengers: Age of Ultron” nie jest jeszcze tym momentem, w którym szczerze mógłbym polecić krążek każdemu miłośnikowi muzyki filmowej. Ale jesteśmy na dobrej drodze…
P.S. W filmie usłyszeć można także „Concerto in Do Maggiore per Pianoforte Ed Orchestra: Larghetto” Antonio Salieriego, w aranżacji… Ramina Djawadi. Z kolei TUTAJ do posłuchania wywiad z Brianem Tylerem (po angielsku).
Średniaczek, który miał potencjał. Szkoda tych wszystkich zawirowań związanych z postprodukcją, bo gdyby ich nie było, z pewnością lepiej można by było ocenić tę pracę.