Po dwunastu latach twórczego milczenia do gry powraca samozwańczy król (filmowego) świata, James Cameron. Ta ogromna przerwa w tworzeniu fabuł (bo w międzyczasie Cameron miał pełne ręce roboty, choćby przy swoich podwodnych wojażach, które zaowocowały dwoma świetnymi dokumentami) przyniosła ze sobą niesamowite ilości oczekiwań, krytyki i presji ze strony fanów. I w momencie, gdy piszę te słowa powrót króla można już uznać za tryumfalny – krytycy są w większości zachwyceni jego najnowszym filmem, a publika wali drzwiami i oknami na seanse rewolucyjnego 3-D. Wiadomo, że "Avatar" – obecnie najdroższy film świata – z pewnością na siebie zarobił. Nie wiadomo tylko ile rekordów jeszcze pobije i czy zdoła zatopić niezatapialnego "Titanica".
Wraz z Cameronem na celowniku znalazł się też drugi James – pan Horner od muzyki, dla którego był to właściwie ostatni gwizdek; szansa nie tyle na powrót do pierwszej ligi (bo z niej o dziwo jakoś nigdy nie wypadł w oczach producentów), ale na udowodnienie, iż jeszcze się nie wypalił i wciąż potrafi tworzyć coś więcej, aniżeli miałkie, przetwarzane rok po roku partytury. O dziwo on też wyszedł z tego zadania z tarczą, choć zdecydowanie poszedł po najmniejszej linii oporu (szczególnie zważywszy na ogrom czasu jakim dysponował). Jego muzyka – podobnie, jak i film, który ilustruje – nie jest do końca tym, czego można się było spodziewać (choć też, patrząc na ostatnie lata jego twórczości, obyło się bez niespodzianek). Zawód, szczególnie przy zbyt wygórowanych oczekiwaniach, jest tu niemal pewny.
Słychać to już w pierwszych dwóch, niezbyt porywających, a przede wszystkim bardzo nierównych utworach. Zarówno "You Don't Dream In Cryo…", jak i "Jake Enters His Avatar World" to z lekka nużące, mało ciekawe wprowadzenie do świata Camerona. Oba jednak posiadają pewne pierwiastki magiczne, które przykuwają naszą uwagę. W przypadku tego pierwszego jest to intrygujące otwarcie, oraz wijący się w tle delikatny, kobiecy głos. Ten drugi oferuje nam za to (od ok. 3:40 min.) fantastycznie beztroską melodię rodem z Kina Nowej Przygody i jednocześnie pierwszy kontakt ze światem błękitnych Na'Vi. To jednocześnie także jeden z najbarwniejszych muzycznych momentów w filmie i skromny dowód na to, że Hornera nawiedza jeszcze od czasu do czasu grecka bogini. Szkoda tylko, że to pozytywne wrażenie szybko zostaje zabite przez absolutnie nijakie i wtórne "Pure Spirits Of The Forest".
Jednak odrobina cierpliwości wraz z połówką valium powinny pomóc w dotrwaniu do prawdziwie dziewiczych momentów tej płyty. "The Bioluminescence Of The Night", tudzież motyw Pandory i jej fauny/flory nocą, to prawdziwe serce tej partytury – w dodatku naturalne, niepochodzące z przeszczepu. Niezmiernie ważny to moment całej kompozycji i filmu, bo decydujący o tym, czy "Avatar" nam się spodoba czy nie. To właśnie chwila odkrywania nocnego piękna obcej planety wywiera na widzu/słuchaczu pierwsze naprawdę niezapomniane wrażenie. I choć ścieżka to prosta (dzwonki, cymbałki, łagodne syntezatory), to trzeba przyznać, że nad wyraz urokliwa, napisana z… sercem. Po prostu stary, dobry Horner się odzywa. Znajdziemy go także w niezłych, wypadających szczególnie dobrze podczas ekranowej akcji, ‘bliźniakach' – "Climbing Up ‘Iknimaya – The Path to Heaven'" i "Jake's First Flight", które równie bezbłędnie odnajdują się w fantazyjnym świecie Pandory i oferują solidną dawkę emocji.
Ale gdybym miał wymienić najbardziej reprezentatywne fragmenty tej ilustracji, to postawiłbym jednak na inne, bardziej porywające, epickie wręcz ścieżki. Cudownie lekkie i zarazem pełnokrwiście przygodowe "Becoming One of ‘The People', Becoming One With Neytiri"; dramatyczne, złowrogie i smutne "The Destruction Of ‘Hometree'" i w końcu monstrualne, potężne "War", które opisuje finałową bitwę. To zdecydowanie najlepsze fragmenty "Avatara" i utwory, których zwyczajnie nie potrafię wyłączyć. I choć nie są one idealne, a i wysługują się jak mogą rozwiązaniami z pomniejszych ścieżek, to w swojej klasie są absolutnie mistrzowskie i stanowią o sile całości. Choćby tylko dla nich warto zapoznać się z tym krążkiem.
Jak wspomniałem, zarówno album, jak i muzyka są dalekie od ideału. Choć płyta o dziwo nie razi swoją długością, to jednak została nienajlepiej zmontowana i niestety cierpi na braki. Niewiele ich, bo w sumie Horner jakoś specjalnie się nie natrudził, ale jednak są. Mnie osobiście najbardziej brakuje niektórych elementów z finałowej bitwy (potyczka na lądzie i interwencja Eywy), które powinny być nierozerwalną częścią "War"; oraz melodii opisującej podróż do fruwających gór Alleluja. Miejsce na braki znalazło się jednakoż na wydanym w kwietniu 2010 r. Deluxe Edition – wytwórnia Atlantic wypuściła go co prawda jedynie w formie elektronicznej, niemniej fakt faktem, iż można znaleźć tam kilka niezłych, uzupełniających muzyczny świat Avatara ścieżek (niżej także ocenionych – natomiast cały album oceniam powyżej względem jedynie nowego materiału). Wśród nich wyróżnia się złowrogim klimatem i znacznie innym stylem "The Death Of Quaritch" – action score z mnóstwem elektroniki i rozwiązaniami rodem z "Apocalypto".
Dużo powera – choć naładowanego zupełnie inną energią od poprzednika i jednak lepiej łączące się z resztą muzyki – posiada także "Escape from Hellgate". Ładne jest też "Great Leonoptryx" z subtelną, dziecięcą wokalizą na początku. Żadna z tych ścieżek nie zmienia jednak ani naszego podejścia do całej partytury, ani też nie wpływa na jej jakość. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o przyjemnym "Into The Na'Vi World". Ten krótki fragment jest co prawda nieobecny na płycie, ale można go już od dawna odsłuchać w sieci, na stronie www.avatarscore.com. Ta (swego czasu) skromna próbka całej ilustracji prezentuje przede wszystkim ciekawą melodię, którą skromnie nazywam ‘motywem zwycięstwa' (świetne chóry i rytmika). I choć sama w sobie pozostaje jedynie ciekawostką, to warto ją sobie zapuścić po odsłuchaniu całego albumu – stanowi jego świetne podsumowanie i potrafi zatrzeć wrażenia po lekko mdłej i kiczowatej piosence panny Lewis (acz przyznam, że po seansie także i ona zyskuje nieco na jakości i nabiera sensu).
Zupełnie inaczej ma się sprawa z muzyką jako taką. Horner niestety nie potrafi zdjąć palca z przycisków kserokopiarki i chyba nawet na nagrobku będzie miał wzmiankę o autoplagiatyźmie. W "Avatarze" mamy całą historię twórczości, choć trzeba przyznać, że zgrabnie zmontowaną w jedno. "Aliens", "Enemy at the Gates", "Mighty Joe Young", "Titanic", "The Four Fathers", "Troy" i temat z "Glory" to te najbardziej oczywiste duplikaty (o tych mniej oczywistych wolę nawet nie myśleć). Ale najwięcej elementów wspólnych łączy tę pracę z "Apocalypto" – innym wielkim epickim dziełem znanego twórcy, które również miało przywrócić Hornera do łask. Z tamtej pracy kompozytor jako żywo przeniósł głównie posępny, tajemniczy underscore i elementy etniczne (w tym bębny i różnorakie ‘odgłosy paszczą'), mające odzwierciedlać obcą, nieco prymitywną cywilizację opartą o koegzystencję z naturą. Najbardziej boli jednak (niemalże piracka) kopia fragmentów zimmerowskiego "Gladiatora", który sam przecież wybitnie oryginalnym dziełem nie był…
Jak na ironię jest to jednak udana, klimatyczna praca, posiadająca w sobie wystarczająco dużo magii, aby oczarować słuchacza i sprawić, by ten machnął ręką na wszelkie niedociągnięcia. Na albumie (poza paroma momentami) muzyka brzmi naprawdę dobrze, jest zajmująca i aż chce się do niej wracać. Z kolei w filmie (również z pewnymi wyjątkami) sprawuje się bez zarzutu, efektownie dopełniając cameronowską wizję lokalną. Jasne, że mogło być dużo lepiej, bardziej oryginalnie, nieziemsko i świeżo (zarzut skierowany do obu Jamesów). Ale mogło być też znacznie, znacznie gorzej. I cieszę się, że nie jest. Ostatecznie to całkiem satysfakcjonująca kompozycja.
Wybitny soundtrack
Genialny Becoming One Of „The People”, Becoming One With Neytiri i War wszystko psuje piosenka Lewis 🙁
A mnie ta muzyka niezmiennie nudzi, na autoplagiaty nie zwracam szczególnej uwagi, nie znam na tyle dokładnie twórczości Hornera, po prostu do mnie nie trafia.
Moim zdaniem dobry soundtrack. Jakieś zapożyczenia są, ale w sumie jak się ma tak duży staż, to trudno by ich nie było.