Ocean ma w sobie coś nieziemsko magicznego. Nic więc dziwnego, że co jakiś czas przyciąga ku sobie kolejnych pasjonatów. W błękitnej otchłani zatraca się regularnie także kino. Najbardziej znanym jej maniakiem jest James Cameron. Dekadę wcześniej w miłości do morza wsiąkł natomiast Luc Besson – dziś podstarzały, brzuchaty producent kolejnych kuriozalnych filmów akcji. Kiedyś wizjoner X muzy, który swoje uczucie przekuł w przepiękne „Le Grand Bleu”, a następnie kontynuował podwodną przygodę w dokumencie „Atlantis”.
Aczkolwiek dokument to trochę za duże słowo, gdyż film ten nie ma nic wspólnego z produkcjami stacji BBC, które dogłębnie badają temat i posługując się głosami celebrytów opisują każdy detal z życia morskich zwierzątek. W „Atlantis” komentarzy z offu nie uświadczymy. To raczej swoista podróż przez niedostępną dla przeciętnego obywatela głębię, która opływa w dźwięki fascynującej muzyki Erica Serry – nadwornego kompozytora i długoletniego przyjaciela Bessona.
I owszem, tym razem trochę zabrakło do doskonałości nut „Wielkiego błękitu”, lecz na ekranie, wraz z delfinami, płaszczkami i innymi cudami podwodnego wszechświata, kolejne melodie tworzą jedyną w swoim rodzaju symbiozę. Klasowe, piękne widowisko, swoisty balet pośród fal, w rytm nierzadko rockowych, tanecznych brzmień. Pośród nich znalazło się nawet miejsce dla piosenek – odrobinę kiczowatego, dyskotekowego w rytmie „Iguana Dance” oraz „Time To Get Your Lovin'”, którą maestro wykonuje wraz z Vannessą Paradis. Głos aktorki dodaje nieco popowemu, luźnemu brzmieniu oczywistego, seksualnego zabarwienia i odrobinę różnicuje nie zawsze atrakcyjny poza filmem materiał.
„Visions of the Underway”, „Down to the Unknown World” i, zwłaszcza najdłuższe w tej ławicy „Shark Attack”, to w samodzielnym odsłuchu zdecydowanie najsłabsze ogniwa całej kompozycji, gdyż najbardziej ilustracyjne w swej słonowodnej duszy. Acz bynajmniej nie pozbawione momentów prawdziwej glorii morskiego życia i w dodatku płynnie przechodzące pomiędzy sobą. Dramaturgiczny underscore w nich zawarty nie zawsze bywa dla ucha przyjemny. A brak niczym nieskrępowanej, romantycznej fantazji, jaka stanowi o sile „The Big Blue” – z którym, mimo wszystko, znajdziemy tu sporo elementów wspólnych – może leciutko rozczarowywać.
To jednak wyjątki w generalnie bardzo równym, pozbawionym większych mankamentów doznaniu, które na circa godzinnym albumie godnie przedłuża filmowe przeżycie, bezustannie atakując ludzkie zmysły, rozpalając wyobraźnię, podkręcając emocje. Co prawda naprawdę blisko wybitności dopływają jedynie dostojne, z wolna rozkręcające się „The Secret Life of Angels”; egzotyczne, figlarne „The Snake” oraz niebiańsko chóralne „In the Kingdom of Spirits”. Ale i innym utworom (potworom?) trudno odmówić klasy, urody, niezwykłego klimatu (świst wiatru – !!! – w „The Magic Forest” i końcówce „The Realms of Ice”, ogólne odgłosy przyrody w „The Legend of Manatees”), kreatywności melodii, a także serca i pasji włożonych w ich wykonanie. Większość z nich bez problemu angażuje odbiorcę, gasi jego muzyczne pragnienia, pomaga dostać się na szerokie wody intrygującej ilustracji.
Pod wieloma względami to zresztą niezwykle wciągające, niekiedy iście hipnotyzujące dzieło, którego z uwagi na sprawny montaż słucha się ciągiem bez cienia znużenia. Eklektyczna, ale jakimś cudem niezwykle spójna muzyka. Różnorodna, lecz miejscami także jednostajna, wielce refleksyjna. Porywająca i jednocześnie kojąca – przypominająca niekiedy odprężające albumy z pieśniami waleni, które stały się modne w parę lat po premierze „Atlantis” i „Uwolnić orkę”. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, iż praca Serry to taki wielorybi śpiew człowieka, który odważył się śnić o błękitnych skarbach natury. Warto sięgnąć po ten krążek, by pomarzyć razem z nim.
P.S. W filmie wykorzystano także fragment „Ah! non credea mirarti” z opery „La sonnambula” Vincenzo Belliniego.
Można i czwóreczkę naciąganą dać, choć w dorobku Serre jest wiele ciekawszych prac.