Filmy Mike'a Leigh niemal zawsze chwalone są za grę aktorów, często za scenariusz, ale bardzo rzadko za muzykę. Rzeczywiście, ten wspaniały reżyser zwykł traktować kwestię ścieżki dźwiękowej po macoszemu. Przez wiele lat współpracował z Andrew Dicksonem, jeden z wyjątków czyniąc dla Rachel Portman, ale właściwie dopiero przy „Vera Drake” pozwolił muzyce silniej zaznaczyć się w filmie. Prawdziwy przełom przyniosło jednak „Happy-Go-Lucky”.
Wtedy to Dicksona zastąpił niemal o dekadę młodszy Gary Yershon. Do tej pory zilustrował on już trzy filmy reżysera („Mr. Turner” czeka na polska premierę), udowadniając, że w filmach Leigh istnieje zupełnie niezła przestrzeń dla muzyki. Trzeba tylko trochę wyczucia i odwagi, by ją wypełnić.
Leigh zasadniczo nie buduje dynamiki dłuższych scen i sekwencji za pomocą muzyki. Kompozytor otrzymuje zatem zwykle kilkunastosekundowe przerwy, które nie tyle posuwają akcję, co budują atmosferę. Yershon, doświadczony w pisaniu muzyki dla przedstawień teatralnych potrafi obejść te ograniczenia. Opiera swoje kompozycje na wyrazistych motywach, które potrafią natychmiastowo wbić się w narrację i pozostać w pamięci słuchacza.
Dla „Happy-Go-Lucky” takim tematem jest urokliwy walczyk, którego można posłuchać w pełnej, rozbudowanej wersji dzięki tradycyjnym, długim napisom początkowym. Jego pogodny, swobodny charakter podkreśla pełen humoru, ciepły charakter obrazu. Yershon trochę na klasyczną modłę kontrapunktuje poszczególne sekcje orkiestry, unikając charakterystycznego dla współczesnej muzyki filmowej gładkiego, trochę pozbawionego koloru szwu.
Walczyk powraca jeszcze wielokrotnie, mocno zaznaczając swoją obecność, ale Yershon chętnie tworzy też na potrzeby niektórych scen wdzięczne miniatury. W „To the Physio” proponuje dowcipny, skradający się marsz, a „Lamenco Class” ubarwia rytmicznym pizzicato. Jak jednak niewiele ma przestrzeni dowodzi fakt, iż bardzo rzadko poszczególne utwory trwają dłużej niż minutę.
O ile przy słuchaniu „Happy-Go-Lucky” da się na to przymknąć oko, jest to spory problem przy słuchaniu ścieżki dźwiękowej do „Kolejnego roku”. Producenci umieścili obydwie ścieżki dźwiękowe na krążku w kolejności odwrotnej do chronologicznej, sporo ryzykując. Wielu słuchaczy może bowiem po przeszło 23 minutach „Kolejnego roku” do drugiej pracy już nie dotrwać.
Nie jest to przy tym zła kompozycja. Podobnie jak „Happy-Go-Lucky” mocno zaznacza się w filmie, ale ma zupełnie inny charakter. To praca znacznie bardziej refleksyjna, meandryczna, pozbawiona przyjaznej przebojowości. Tutaj też na pierwszy plan wybija się temat główny. Rozpisany na mniejszy zespół, trochę rozwlekły i kapryśny umiarkowanie sprawdza się poza obrazem. Yershon wyraźnie stawia na mocne brzmienie pojedynczych instrumentów – oboju, harfy, wiolonczeli, dzięki czemu może w mig dodać obrazowi szczypty emocji. Ścieżka dźwiękowa, chociaż utrzymana w jednolitej konwencji, jest przez to rwana i w rezultacie przy samodzielnym odsłuchu trochę irytująca.
Łatwo zrozumieć decyzję producentów, by te dwie prace umieścić na jednej płycie. „Kolejny rok” nie miałby szans na samodzielne wydanie. „Happy-Go-Lucky” może i by sobie poradziło, ale poza ogólnym, miłym klimatem przyciąga dwoma, może trzema utworami. Razem, mimo sporych różnic w atmosferze i stylu, stanowią już kuszącą propozycję, przeznaczoną jednak wyłącznie dla miłośników któregokolwiek z tych dwóch filmów. Przypadkowi słuchacze natomiast będą zgrzytać zębami na poszatkowany materiał i wątpię, by mieli cierpliwość do przesłuchania całości. Na szczęście w obrazie obydwie kompozycje radzą sobie świetnie i w tej formie zdecydowanie warto się z nimi zapoznać.
0 komentarzy